Dziura

Komin wyrzuca z siebie kłęby dymu. Koparki ze świstem suną po błotnistym podłożu. Wielką dziurę zalewają krople deszczu. Wewnątrz brodzą kopalniane maszyny. Czasem deszcz odsłoni w nierozkopanym miejscu jakiś skarb – srebrną łyżkę, cegłę, zieloną fiolkę. Człowiek z chęcią wysiadłby z maszyny, podniósł, przyjrzał się, przetarł rękawem. Kopalnia jednak musi pracować, musi drążyć – czy deszcz, czy ukrop, czy srebrna łyżka.


KOŚCIUSZKI

Iwo, przechodząc na drugą stronę ulicy, zawsze patrzy w prawo, w lewo, w prawo, na koniec – bardzo szybko w lewo. Głowa obraca się na szyi jakby pociągana sznurkami. Przebiega na drugą stronę, wciąż oglądając się bacznie na boki. W Bogatyni ludzie jeżdżą szybko. Kilka lat temu gazeta lokalna powiatu zgorzeleckiego udostępniła informację o zatrważającej liczbie wypadków na okolicznych drogach. Bogatynia znalazła się w czołówce. Od tego czasu jej mieszkańcy skrupulatnie pracują nad utrzymaniem się na podium rankingu.

-Strach tutaj spacerować… Jakbym miał kiedyś dziecko, to nie puszczałbym go samego na ulicę.

Kiedy przechodzimy na drugą stronę, kierujemy się pod klatkę schodową jednego z bloków. Bloki na Kościuszki są kolorowe, umalowane w geometryczne kształty, prawie neonowe. Oświetlone słońcem zimowego poranka rażą w oczy, jak długie światła samochodów w ciemności. Iwo wybija numer mieszkania na domofonie. Kliknięcie, burknięcie, wchodzimy. Znam ten blok – moja babcia ma mieszkanie na najwyższym piętrze. Z jej balkonu widać kolorowe kominy elektrowni Turów. Na jednym z kominów graffiti – znak słońca. Miasto Niezachodzącego Słońca, – śmieją się mieszkańcy.

Nie wchodzimy jednak na ostatnie piętro, a zatrzymujemy się przed jednym z mieszkań na parterze. Na klatce schodowej czuć zapach obiadu – mielonych kotletów, zupy warzywnej, koperku. Pęk kluczy, szelest, drzwi mieszkania się otwierają. Matka Iwo siedzi na fotelu w salonie. Nogi podciągnięte do góry, oparte na stołku. Kolana przykryte kocem w zwierzęcy print. Głośny pisk czajnika na gazie. Iwo idzie do kuchni, zdejmuje wrzącą wodę z palnika.

-Dzień dobry! – mówię. Ona patrzy w ekran telewizora, ogląda ,,Jeden z dziesięciu”. Mruczy pod nosem, odpowiadając na pytanie prowadzącego, a moje przywitanie ignorując.

Iwo mieszka na Kościuszki od 2001 roku. Jego rodzina pochodzi z Rybarzowic – wioski zagarniętej przez kopalnianą dziurę. Iwo, chociaż Rybarzowic nie znał, zawsze opowiada o nich ze szklanymi oczami. Jego rodzice pod koniec lat dziewięćdziesiątych zostali poinformowani, że kopalnia na terenie ich wsi planuje poszerzyć wykopalisko, więc mają nakaz eksmisji. Powiat przydzielił im komunalne mieszkanie na Kościuszki i zapłacił odszkodowanie – kilka tysięcy złotych. Tyle wówczas płaciło się za czyjś życiowy dorobek – za dom, za stodołę, za sad, za pola uprawne, ogromną działkę rolną. Iwo mówi, że podobno było dużo lasów, że była mała kopalniana dziura, w której w niedzielę bawiły się dzieciaki, że jak nalało deszczu, to w dziurze można było się kąpać. Mówi o tym, jakby to była inna rzeczywistość – raj utracony. Jakby kopalnia była paszczą, a ich dom w Rybarzowicach ofiarą tej paszczy.

Z kredensu w swoim pokoju Iwo wyciąga plastikowe woreczki. Później otwiera pudełko po butach, starych air maxach, które ma na sobie. Wysypuje na biurko zawartość pudełka. Pakuje do folii biały, grudowaty proszek. Kładzie na spożywczej wadze. Przygląda się cyfrom na wyświetlaczu. Wychodzimy.

KOPACZÓW

Podjeżdża czarny passat z porysowaną blachą i uchylonym oknem od strony pasażera. Iwo, widząc auto, uchyla z kolei okno swojego golfa. Wydychane z jego ust powietrze tworzy szarawą chmurę na mrozie.

-Ahoj. Co se děje? – pyta passat.

-Masz. Gdzie kasa? Peníze? – mruczy golf. Z passata wychyla się ręka, ubrana w rękawiczki bez palców w kolorze khaki.

-Studna?- Iwo kiwa głową. Odjeżdżamy.

Wracając z Kopaczowa, przez Sieniawkę i Porajów, mijamy wielką dziurę. Rozpościera się na długości kilkunastu kilometrów. Na drodze do Bogatyni, oddalając się od czeskiej granicy, pomiędzy drzewami można dostrzec maszyny kopalniane. Wielkie podnośniki srebrzą się niezdrowym blaskiem.

Bogatynia to miasto graniczne. Blisko stąd do Czech, blisko do Niemiec. Trzy nacje żyją tu koło siebie – pracują razem, handlują między sobą. Kiedy granice zostały otwarte, mieszkańcy Bogatyni masowo ruszyli do Zittau po kolorowe ubrania z KIK’a, do Czech po kraftowe piwo i kuleczki ziemniaczane w panierce. Niemcy zakładali w Bogatyni markety, stacje benzynowe. Tiry nieustannie przekraczały granicę, a ich kierowcy licznie zapełnili bary z jedzeniem na wagę. Położenie mogło być dla miasta biletem do lepszego, zachodniego świata. Początkowo tak było. Bogatynia była miejscem, z którego dojeżdżało się do pracy – do Niemiec, do Czech. Elektrownia Turów przynosiła miastu ogromne zyski.

W 2000 roku ludzie zaczęli uciekać. Wielu nie zaakceptowało kopalnianej paszczy, bezlitosnej dziury, kominów, z których nieustannie wydobywał się czarny jak smoła dym. Graniczność miasta przestała być pociągająca – zaczęła być problemem. Na granicy Czech i Polski masowo zaczęto transportować metamfetaminę. Przewożono ją w opakowaniach po lekach, w plastikowych workach, w bagażnikach, pod siedzeniami aut – na czeskich i polskich tablicach. W Czechach metamfetaminy było tyle co w Polsce rodzajów pastylek na gardło. Maczano ją w Domestosie, w trutkach na insekty, wzmacniano dopalaczami. Folia z metamfetaminą była więc tania, a jej dostępność porównywalna do dostępności wyborowej w monopolowym. Bogatynię nazwano ,,Zagłębiem Metamfetaminy”. Bliskość granicy rzuciła cień na miasto.

ZALEW

Zamiast dwóch kamiennych lwów, pilnujących bram bogatyńskiego zalewu, zostały tylko kamienne podstawy. Lwy wywieziono w latach dziewięćdziesiątych, kiedy zalew przemienił się w brudne jezioro. Kiedyś była plaża, toalety, budka z lodami, pomost, czysta woda. Teraz wodę pokrywają glony, szlam. Na wyspie, na której kiedyś urządzano rodzinne grille, teraz siedzą ósmoklasiści z harnasiami w dłoniach. Latem zamiast mieszkańców kąpią się tu żaby. Iwo przychodził tu z ojcem karmić kaczki. Później chodził już sam – kaczek nie karmił, tylko uparcie wrzucał kamienie do wody.

Wracając z zalewu, trzeba przejść przez ruchliwą ulicę. Dziesięć lat temu nie było jeszcze pasów prowadzących na odległy chodnik. Kiedy Iwo przechodził przez jezdnię, zawsze był ostrożny. Tata nauczył go – prawo, lewo, prawo i ostatnie, szybkie spojrzenie w lewo.
Po dziesięciu latach namalowano pasy na jezdni.

-O dziesięć lat za późno, – mówi Iwo, obsesyjnie machając głową na boki. Prawo, lewo, prawo, szybko w lewo. – Zasrane samochody, jeżdżą tędy, jak po autostradzie.

DZIURA

Iwo stoi na brzegu wielkiej dziury. Jest ogrodzona lichą, metalową siatką. Wskazuje palcem na brązową plamę na Google Maps. Później kieruje wzrok przed siebie.
-Widzisz, jakie wielkie to kurewstwo? Cały Worek Turoszowski zajęli. Tam na wprost Rybarzowice, dalej Biedrzychowice. Tysiąc pięćset ludzi przesiedlili, – sapie ze złością. – Był też pałac w Rybarzowicach, widziałem zdjęcia.
-Zdjęcia?
-Masz na Wikipedii, jak potrzebujesz do tekstu.
Iwo dużo mówi o Rybarzowicach. Mówi, kim by był, gdyby mieli dalej działkę na wsi. Mówi o ojcu, o Worku Turoszowskim, o metamfetaminie, o rolniczej szkole, której nie skończył, o Bogatyni, o kamiennych lwach nad zalewem.
-Niedziela, dlatego kopary nie drążą, – Iwo opiera się o siatkę. – Mam nadzieję, że za kilka lat zaleją dziurę wodą.
-I co?
-I będzie zalew. Zalew Rybarzowicki.

***

Imię bohatera reportażu zostało zmienione.


Autorka: Miriam Olek

Zdjęcie: Instagram

Miriam Olek

Dużo spaceruję po Wrocławiu. Niepotrzebnie mówię obcym ,,dzień dobry". Idąc przez miasto w różowym golfie, z Molchat Doma na słuchawkach, czuję się, jakbym grała w rosyjskim kryminale. Mam złowrogą minę, ale zawsze ustąpię miejsce w tramwaju. Złota baba ze mnie, jednym słowem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *