Jazz dobrobytu, czyli country punk
Trzy lata temu Viagra Boys posądzani byli o przełom w muzyce post-punkowej. Okazuje się, że zespół nie pała szczególną miłością do idei punka. Czym tak naprawdę się kierują w swojej muzyce, przynajmniej na razie, można przekonać się na świeżutkiej płycie Welfare Jazz.
Album otwiera przebojowy Ain’t Nice, w którym wokalista Sebastian Murphy chce jak najbardziej zrazić innych do siebie – okej, dość punkowe. Utrzymuje ten obskurny ton w zasadzie przez połowę płyty. Liryka z jednej strony outsiderska, a z drugiej próbująca jakoś pozbierać w całość rzeczy, o których zwykle się nie śpiewa, bo nie przystoi. Przynajmniej nie tak naturalnie jak robi to Murphy.
Sukces Viagra Boys przypisałbym jednak temu, że udało im się połączyć eksperymenty dźwiękowe z popową formą. Piosenki są zaśpiewane brudnym, ale wciąż bardzo melodyjnym wokalem. Wszystko co dzieje się wokół, czyli szalony saksofon, gitarowe riffy, to niepowtarzalna, żyjąca własnym trybem maszyna. Nie wyrywa się jednak przed szereg. Viagra Boys to zespół popowy, używa po prostu nieco innego muzycznego języka. W tej właśnie formie najjaśniej świeci dla mnie I Feel Alive, czyli utwór o radości i pozytywach odwyku.
Pomiędzy piosenkami znajdziemy małe fragmenty, które dodają kolorytu i uzupełniają treść albumu. To krótkie recytacje jak This Old Dog czy też solówka saksofonu w Cold Play. Zresztą znamy już te sztuczki z ich debiutanckiego albumu Street Worms, gdzie mieliśmy chociażby Best in Show, który na nowej płycie doczekał się swego rodzaju kontynuacji.
Gdybym miał porównać oba albumy Viagra Boys, to powiedziałbym że pierwszy był bardziej szalony. Miał więcej brudu i odjechanych eksperymentów, słychać było wyraźnie poszukiwania własnego stylu. Na Welfare Jazz obrali już pewien kierunek. Płyta bezpośrednio nawiązuje do poprzedniej, ale zespół w pewnym sensie osiadł w swoim stylu. Maszyna, na którą składają się jazzujące jazgoty, szumy, przesterowane gitary i syntezatory jest bardziej okiełznana, choć dźwiękowo jeszcze bogatsza.
Również teksty Murphy’ego się rozwijają. O ile na Street Worms, jeszcze trudno było się połapać we wszystkich zupełnie różnych sytuacjach, tak na Welfare Jazz, wszystkie te tematy zaczynają się łączyć, a cała płyta opowiada pewną historię. Wyłaniają się coraz bardziej wyraźne i emocjonalne wizje.
I to wszystko jest do bólu autentyczne. Słychać, że w piosenkach ukryte jest to, co Murphy chce z siebie wyrzucić. Te uczucia są z pozoru proste, ale nieszablonowe. Najbardziej podoba mi się wplatanie w opowieść zwierząt, jak wyjątkowy wilk, który wyróżnia się w chórze (Best in Show II), czy też psy, które w tej rzeczywistości są pracującymi pod przykrywką szpiegami (Secret Canine Agent). Pośród narkotyków i życiowych porażek Murphy wyróżnia właśnie psy jako „jedynych przyjaciół jakich ma” (Boys & Girls).
Przy okazji nowej płyty dostaliśmy też kolejną porcję charakterystycznych teledysków Viagra Boys. Do Ain’t Nice i Creatures zrealizowali wideoklipy, które łączą się w jedną opowieść. Bardzo lubię ten styl, gdzie oprócz muzyki mamy niezliczoną ilość dźwięków otoczenia, podążających za akcją teledysku. I w dodatku zrealizowanych pierwszorzędnie. Nie poszło to jednak tak daleko jak na zeszłorocznej EP Common Sense, gdzie cały materiał opatrzyli jednolitym filmem.
Płytę kończy cover In Spite Of Ourselves z repertuaru Johna Prine’a – miłosna piosenka country. Po teledysku i tekstach poprzednich utworów wydaje się, że ma bardzo ironiczną wymowę. Sprawy się nieco komplikują, gdy weźmiemy pod uwagę zamiłowanie Murphy’ego do muzyki country. To chyba jednak nie ironia, lecz szczere marzenie. A brzmi tak prześmiewczo może dlatego, że zostało już tak bardzo zabrudzone przez resztę popkultury.
Podsumowując, Welfare Jazz to bardzo przyjemny materiał. Pomyślałem sobie, że tak mogliby brzmieć Foals, w niezbyt dalekiej alternatywnej rzeczywistości. Wachlarz dźwięków jest ogromny, ale wręcz nie sposób odebrać go nienaturalnie, bo to piosenki, które nadadzą się do każdego radia. Często muzycy, szczególnie młodzi, próbują na siłę przełamać w muzyce jak najwięcej barier. Tymczasem zbawiennymi okazują się świadoma przynależność do nurtu oraz miłość do dźwięków, które po prostu brzmią przyjemnie.
Autor: Grzegorz Śnieg
Zdjęcie: pixabay