„KURIER FRANCUSKI Z LIBERTY, KANSAS EVENING SUN” – recenzja

Znacie to uczucie, gdy w jedną noc obejrzycie naraz piękny wizualnie serial pełen mnóstwa wątków i postaci? Jesteście zaspokojeni estetycznie, ale nie możecie przypomnieć sobie połowy fabuły. Takie wrażenie pozostawia po sobie „Kurier Francuski…”. Fani niepodrabianego stylu Wesa Andersona znajdą wszystko, za co kochają reżysera: pościgi, przebrania, postacie rysowane bardzo grubą kreską. Niestety w nadmiernej dawce.

Wprowadzenie

Aby nie ugiąć się pod ciężarem wszystkich anegdot, warto przyjść na seans w miarę zorientowanym. „Kurier…” jest bowiem ironiczną, francuską wersją „The New Yorker Magazine”, którego w młodości uwielbiał Anderson. Reżyser poprzez swoją soczewkę przepuszcza perypetie mieszkańców fikcyjnego miasteczka Ennui-sur-Blasé w okresie okołowojennym. Niejako wcielając się w postać redaktora gazety Arthura Howitzera Jr. (Bill Murray) rości sobie prawo do dystrybucji i edycji każdej historii na wielki ekran, co skutkuje przerostem formy nad treścią. Piękna oprawa graficzna każdej strony artykułu uwodzi widza, przyćmiewając lekko męczącą treść, bogatą jak samo życie. Czy da się przedstawić wszystkie jego aspekty w zaledwie 1,5 godziny? Anderson podejmuje rękawicę.

 

Parę słów o fabule

Film składa się z 4 części-rozdziałów traktujących o mieście, sztuce, polityce i kuchni. Najpierw w tempie przejażdżki tramwajowej przedstawione jest Ennui-sur-Blasé ze wszystkimi blaskami oraz cieniami. Druga część opisuje karie Mosesa Rosenthalera (Benicio del Tory) – artysty ze szpitala, uwikłanego w romans z własną muzą, piękną strażniczką Simone (Lèa Seydoux). Sztuka zakuta w kajdany miłości rodzi ciekawe przemyślenia na temat współczesnego twórcy i jego relacji z pieniądzem. Następnie przenosimy się do roku 1968 w sam środek rewolty ugrupowania protestujących studentów na czele z Zefirellim (Timote Chalamet, goszczący coraz częściej na wielkim ekranie). Starcie młodości z doświadczeniem dokonuje się dosłownie poprzez specyficzną relację buntownika z wcale-nie-samotną podstarzałą dziennikarką Lucindą Krementz (Frances McDormand). Ostatni łam „Kuriera…” prezentuje perypetie znanego kucharza Nescafiera (Steve Park) z kryminalną intrygą w tle.

 

Anderson kontra poprzednie dzieła

Muzyka do filmu idealnie dopełnia poszczególne sceny, zapewniając wzruszenie oraz podkręcając i tak wartkie tempo akcji. Pod czujnym okiem Alexandra Desplata pracowało nad nią wielu artystów, w tym Ennio Morricone czy Grace Jones. Praca kamery zaskakuje nowatorstwem, a momentami występujące animacje ożywiają poszczególne momenty akcji. Wszystkie historie są niebanalne, intrygują i bawią. Każdy wyłowi w nich przesłanie dla siebie, jeśli wykaże się odpowiednią dozą cierpliwości. Widzowie mogli oczekiwać, tak jak w przypadku „Grand Budapest Hotel”, że z czasem wszystko połączy się w jedną, spójną całość. Jednak tak się nie stało, przez co niektórzy wyszli z kina rozgoryczeni. W opiniach na portalach pojawiały się stwierdzenia, jakoby film był estetyczną wydmuszką lub przekombinowaną laurką dla dawnego kunsztu dziennikarstwa.

Nowe oblicze Białej Czarownicy

Liczba bohaterów obecnych w historiach także imponuje – i z powodzeniem równa się liczbie liter z pełnego, polskiego tytułu „Kuriera…”. Gwiazdy wielkiego ekranu, w tym wieloletni ulubieńcy Andersona (Tilda Swinton, Adrien Brody, Saiorse Ronan) odgrywają role ekscentrycznie oryginalne. Czasem można odnieść wrażenie, że niektórzy wystąpili tylko po to, aby zwiastun lśnił obsadą, bo poświęcono im zaledwie mało znaczące epizody. Korowód twarzy kojarzonych z przeróżnych produkcji, powoduje lekki zawrót głowy, z którego ciężko wyłowić jedną, szczególnie zapadającą w pamięć kreację. Aktorzy po prostu nie mieli czasu się w pełni wykazać. Mnie osobiście zaskoczyła androgeniczna Tilda Swinton w roli zabawnej konferansjerki-znawczyni sztuki J. K. L. Berensen, a zapamiętana uprzednio jako posągowo poważna, dystyngowana dama („Tylko kochankowie przeżyją”, „Opowieści z Narnii”).

 

Podsumowanie

Kadry są pięknie skomponowane, niektóre przypominają dzieła sztuki i z powodzeniem mogłyby zawisnąć w niejednej galerii. Stroje autorstwa Mileny Canonero (która tworzyła niezapomniane kreacje m. in. u Stanleya Kubricka) oddają ducha czasu. W ubraniach z historii studenckiej rewolty szczególnie widać inspirację francuską Nową Falą – Godardem czy Truffautem.  Istna uczta dla oczu każdego kinomana – w takim kontekście najlepiej pójść na film po raz pierwszy. Żeby w pełni nacieszyć się wszystkimi aspektami każdej historii, polecam przeczytać „Kuriera” ponownie… To znaczy obejrzeć.


Autorka: Emilia Głowacz

Zdjęcia: Google grafika

Emilia Głowacz

Pozytywna, kreatywna studentka Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej oraz Grafiki Komputerowej. Wrażliwa na świat i ludzi, od małego zaczytana w książkach. W liceum pisała wiersze, co zaowocowało instagramowym kontem @przemyslnik_poezja. Interesuje się sztuką, muzyką, socjologią - kulturą w szerokim tego słowa znaczeniu. Lubi eksperymentować, dociekać i wychodzić z inicjatywą. "Be brave enough to be bad at something new".

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *