Miasto duchów
– „Dziecko, jeżeli ty kiedyś wrócisz do Kalisza, to ty jesteś głupia…” – usłyszałam od mojej mamy, zachwyconej spacerem po wrocławskim rynku. Kiedy od dziecka wychowujesz się w małym mieście, przyjazd do dużego miasta to prawie jak wyjazd za granicę.
Idziemy wśród tłumu ludzi, których pandemia nie zatrzymała w domu. Pomimo panujących obostrzeń, obserwujemy długie kolejki do restauracji. Zmarznięci klienci ciężko wydychają z ust siwą parę i energicznie ocierają dłoń o dłoń, żeby trochę się ogrzać. Wyczekują swoich spaghetti na wynos albo gorącego grzańca. – „Czuję się jak na wakacjach!” – kontynuuje moja rodzicielka, niekryjąca zachwytu tętniącą życiem starówką stolicy Dolnego Śląska. Ekscytuje się mnogością pięknych i zachęcających do wejścia lokali, każdym pięknym budynkiem czy ozdobami świątecznymi zawieszonymi między kamienicami. Te egzotyczne widoczki zapełniają jej, i tak już pękającą w szwach, kartę pamięci w telefonie.
Dworzec główny
Kalisz. Czwartek, godzina 14:22.
Właśnie wysiadłam z pociągu, połączenie Wrocław Główny – Kalisz. Przekraczając pociągowe drzwi uderza mnie chłód oraz szarość tego miasta. Smutno wita mnie napis „KALISZ” nad wejściem do budynku dworca. Przemierzając brukowany peron drugi, mijam jedynie małżeństwo w średnim wieku. Przejmująco machają do kogoś, kto już wsiadł do swojego wagonu.
Świst. Gwizdek. WITOS odjechał.
Na peronie drugim ucichło. Wartkim krokiem zmierzam do budynku dworca, muszę zdążyć na autobus. Wchodzę. Ciemno. Surowym spojrzeniem (nie)pozdrawia mnie podstarzały ochroniarz. Oprócz dwóch rzędów niebieskich, plastikowych krzesełek i małego kiosku ruchu, znajdują się tu również trzy okienka, w których, można kupić bilety. W praktyce jednak, dwa z nich są permanentnie nieczynne. Z tym jednym działającym także bywa różnie. To wszystko za sprawą sprzedawcy (to jedyny pracownik jedynej kasy biletowej) oraz absurdalnych godzin, w jakich bilet można zakupić.
– Halo! – starszy pan, widząc, że po drugiej stronie okienka biletowego nikogo nie było, zaczął pukać do drzwi z napisem TYLKO DLA PERSONELU. – Halo! Przepraszam! Jest tam ktoś!?
– Ale co pan robi?! – z kanapką w ręce i w ustach, z pomieszczenia wyszedł rozwścieczony kasjer. Jakim prawem ktoś zakłóca mu przerwę śniadaniową?
– Bilet chciałem kupić.
– Przerwa jest! Nie widać?! Proszę się nauczyć czytać! Tam jest kartka!
I faktycznie była. Przyklejona w rogu szyby oddzielającej kasjera od kupujących. Godziny otwarcia kasy biletowej: 6:30 – 17:30. Jedna z przerw: 13:30 – 15:00. I bądź tu mądry.
Kiedyś moi rodzice chcieli kupić bilety do Warszawy. W kolejce przed nimi stał mężczyzna, który specjalnie zwolnił się na chwilę z pracy, aby dokonać zakupu. Gdy przyszła jego kolej, szanowny pan kasjer zasunął mu roletę przed nosem, i na tłumaczenia klienta, że musi wracać do pracy, rzucił krótkie: „Przerwę mam, do widzenia”.
Ulicą wypełnioną warkotem silników udaję się na przystanek autobusowy. Wyszło słońce. Zrobiło się całkiem przyjemnie. Nie czekam nawet minuty. Jest i moja podwózka. „Dziewiętnastka, osiedle Dobrzec” – upewniam się. Wolnych miejsc od groma, więc wybieram to najbliżej kasownika. Zrzucam z siebie zbędny balast w postaci ciężkiej torby z Adidasa oraz plecaka z laptopem i odbijam kartę. Oprócz mnie, moich bagaży oraz, oczywiście, kierowcy w autobusie widzę małą staruszkę oraz kobietę z wózkiem. Drogę do domu spędzam w akompaniamencie lektora, który co chwilę czyta nazwy kolejnych przystanków. Po drodze już nikt nie wsiada.
„Następny przystanek: Wojciechowskiego”. Jestem w domu.
Nowy Rynek
Niedziela, godzina 17:00.
Wraz z chłopakiem wysiadamy z samochodu. Zaparkowaliśmy na Babince. Wolne miejsce, na szczęście, znaleźliśmy od razu. Jest już całkiem zimno, szarawo. Czasem jednak trzeba wyjść poza swoje cztery ściany i zobaczyć, co w wielkim świecie słychać. Niestety, w moim „wielkim świecie” nie słychać nic. Nie słychać samochodów przemierzających czarne ulice. Nie słychać kroków i rozmów anonimowych przechodniów. Pochowały się nawet gołębie.
Cisza.
Idziemy chwilę w tej martwej ciszy. Udziela nam się atmosfera bijąca od pustych witryn sklepowych. Puste, czarne okna straszą. W nich jedynie białe plamy – to kartki z informacją: LOKAL DO WYNAJĘCIA.
– Nic tu nie ma… Ale co się dziwić? Czynsz przy rynku wysoki, ludzi w mieście coraz mniej, bo każdy ucieka. To i wszystko po kolei się zamyka.
– A to miasto ma taki potencjał. Tyle tu można zmienić. Kaliszaki… Nie dosyć, że jeżdżą jak idioci, to jeszcze nie potrafią nic tu dobrze zrobić.
Skręcamy w Kanonicką. Tu jest odrobinę jaśniej, jakby lampy uliczne zaczęły z nami współpracować. Ciszę przerywa jakaś pieśń kościelna, dobiegająca z gotyckiej Katedry św. Mikołaja. Dawno temu ufundował ją Bolesław Pobożny (książę kaliski w latach 1247-1249). Całe szczęście, bo to jeden z niewielu pozostałych w śródmieściu ośrodków życia społecznego. Właśnie skończyła się msza, drogę przecina nam garstka wiernych.
Idziemy dalej. Zza jednej z kamienic wyłania się majestatyczny ratusz. Trzeba przyznać, że po zmroku robi wrażenie. Pięknie oświetlony, z wieży błyszczą tarcze zegara. Chciałoby się powiedzieć, że dumnie góruje nad miastem. Jednak z przyczyn geograficznych, rynek jest w dołku, więc to reszta miasta góruje nad ratuszem. Kaliską patelnię (ze względu na brak drzew, tak nazywany jest plac wokół ratusza) rozświetlają jeszcze świąteczne ornamenty. Skonstruowane z choinkowych lampek postaci św. Mikołaja czy renifera Rudolfa chyba nie zdołały przyciągnąć ciekawskich oczu dzieci. Wśród ozdób biega jakiś mały człowiek, krzyczy z radości, jednak mama szybko pakuje go z powrotem do wózka. I po zabawie.
Później zwiedzamy ulicę Śródmiejską, Aleję Wolności i wracamy na rynek. Krajobraz przytłoczony LOKALAMI DO WYNAJĘCIA nie zmienia się ani trochę. Jedynym urozmaiceniem spaceru była kilkusekundowa scenka z udziałem dwójki ludzi i ich psa, którego łapki zaplątały się w smycz, a biedni właściciele nie mogli pieska odplątać.
Rozkopaną Zamkową wracamy do samochodu. Jest 19:00.
– Szkoda, że Columbus jest zamknięty, byśmy się chociaż kawki napili…
Wracamy. Jesteśmy w domu.
Autorka: Martyna Borowiec
Zdjęcie: archiwum prywatne