,,Moje teksty wisiały w dziale korekty jako przestroga’’. – Wywiad z Michałem Polem

Michał Pol, dziennikarz sportowy, Youtuber, bloger. Były redaktor naczelny ,,Przeglądu Sportowego’’ W latach 1994-2009 dziennikarz ,,Gazety Wyborczej’’. Współzałożyciel ,,Kanału Sportowego’’. Laureat nagrody Grand Press Digital w 2013r.

Kamil Morcinek: Kiedyś Patryk Mirosławski w ,,Asie Wywiadu’’ powiedział, że jesteś dziennikarzem z przypadku. Jak wyglądały Twoje początki i skąd decyzja o zostaniu dziennikarzem?

Michał Pol: To rzeczywiście był przypadek. Nie miałem tak wykrystalizowanych planów jak dzisiejsi nastolatkowie, którzy w młodym wieku dokładnie wiedzą co chcą robić i w jakim kierunku podążać.

Spotkałem także młodych ludzi, którzy już w tym wieku marzą o dziennikarstwie i zdarzyło mi się w czasach ,,Przeglądu Sportowego’’ zatrudnić na staż 16-latków czy 17-latków. Widziałem ich aktywność na Twitterze, mediach społecznościowych. Widziałem także, że oglądają bardzo dużo meczów, dyskutują o nich, czytają międzynarodową prasę, czy nawet słuchają wielu stacji radiowych.

Studiowałem historię sztuki i filologię klasyczną, i tak się złożyło, że moje dwie koleżanki z roku zostały sekretarkami w ,,Gazecie Wyborczej’’, która dopiero co powstała. Chodziły dalej na studia, czy też z nami na imprezy i były zachwycone atmosferą w redakcji.

Wtedy każdy czytał ,,Gazetę Wyborczą’’, więc zaproponowałem im żeby mnie w to wkręciły. Stwierdziłem, że mogę być gońcem, bo nigdy nic nie pisałem poza tekstami na zajęcia. Zupełnie nie myślałem o tym, żeby zostać dziennikarzem sportowym.

Byłem kibicem, ale było bardzo mało sportu w telewizji. Czasami przewijał się jakiś mecz pucharowy np. AC Milanu w okolicach 1989 roku, czy inne mecze mistrzostw Europy lub świata. Poza tym chodziłem na Legię, ale nie jako ultras i nigdy bym nie wpadł na to, że zwiążę ze sportem całe swoje życie.

Niestety koleżanki nie pomogły mi w dostaniu pracy. Dopiero w okolicach 1993r. znalazłem ogłoszenie o naborze do działu sportowego. Pomyślałem, że jakoś się dostanę i stamtąd przeskoczę np. do działu zagranicznego, ponieważ lubiłem podróże. Dużo podróżowałem stopem jako student, bo chciałem wiele zobaczyć na własne oczy, a nie na slajdach tak jak miało to miejsce na studiach.

Trafiłem na konkurs, na którym nie ukrywam, że ściągałem od kolegi. Na teście było pytanie ,,co to jest Wielka Krokiew?’’ Dzisiaj każde dziecko wie, ale to było przed czasami Małysza. Myślałem, że Wielka Krokiew to jakaś część roweru albo motoru.

Zobaczyłem przez ramię, że kolega napisał ,,skocznia narciarska w Zakopanem’’.

Pomyślałem, że niemożliwe żeby to wymyślił. Nie wiem na ile nieodpowiedzenie na to pytanie by mnie zdyskwalifikowało, ale zaczęło się od oszustwa. Na szczęście ten kolega został przyjęty razem ze mną.

W taki oto sposób trafiłem do ,,Gazety Wyborczej’’, która okazała się Harvardem dziennikarstwa, bo wielu młodych ludzi przyjęto do każdego z działów. Przez rok mieliśmy warsztaty z najlepszymi dziennikarzami i redaktorami. Podczas stażu, w rok nauczyliśmy się więcej niż na studiach i w większości były to zajęcia praktyczne. Coś fantastycznego.

Trafiłem również na 3 miesiące do działu reportażu, gdzie poznałem takich wybitnych reporterów jak Ryszard Kapuściński i Hanna Krall. W kolejnych latach dołączałem na staż zimowy, kiedy w sporcie nic się nie działo. Miałem możliwość pozostania w tym dziale, ale sport od początku wiązał się z podróżami.

Na początku jeździłem nawet za własne pieniądze, żeby zobaczyć Ligę Mistrzów. Spałem u znajomych w Monachium, czy Amsterdamie, żeby tylko dotrzeć na mecz. Redakcja dawała mi akredytację i parę diet żeby przeżyć.

Zobaczyć te mecze, a także pójść do zawodników żeby przeprowadzić wywiad to było dla mnie duże przeżycie. Wtedy dostęp do zawodników był o wiele większy niż dzisiaj. Nie było wtedy aż tyle mediów.

Kamil Morcinek: Pewnie nie wszyscy wiedzą, ale zdiagnozowano u Ciebie dysleksję i dysortografię. Czy była to przeszkoda żeby przebić się jako dziennikarz posługujący się głównie słowem pisanym?

Michał Pol: Tak, wtedy nikt nie znał tych nazw. Po prostu ktoś, kto popełniał błędy ortograficzne był nieukiem. Miałem z tego powodu problemy w szkole. Rodzice kupowali mi słowniki ortograficzne, ale aż do dziś to nie zadziałało.

W ,,Gazecie Wyborczej’’ robiłem błędy, ale na szczęście był bardzo rozbudowany dział korekty. Podejrzewam, że dzisiaj w gazetach już jej nie ma. Po prostu nie ma na to pieniędzy. Przeważnie były to panie lub panowie po polonistyce, znakomicie operujący językiem polskim. Kilkanaście osób czytało każdą stronę łącznie z reklamowymi i nanosiło poprawki, więc moje błędy były wychwytywane.

Dzisiaj mam edytor i każdy błąd jest poprawiony. Czasami muszę sprawdzać i wpisuję w wyszukiwarce jak pisze się ,,tchórz’’. Albo np. ,,na raz’’ czy piszemy łącznie, czy rozdzielnie, bo z tym również mam problem.

Dzisiaj technologia nam sprzyja. W czasach, gdy zaczynałem nie było jeszcze laptopów, więc często pisałem na kartce papieru i wysyłałem ją faksem. Były tam straszne błędy. Szczególnie, gdy pisało się na deadline. Wtedy równo z gwizdkiem biegłem do biura prasowego wysłać faks.

Miałem opisany cały mecz wraz z cytatami sprzed meczu. Zawsze budowałem jakąś narrację. To nigdy nie był opis tego, co działo się na boisku. Przygotowywałem się wcześniej zbierając wycinki z prasy zapowiadającej mecz.

Artykuł z tytułem i leadem musiał być wysłany równo z gwizdkiem, więc biegłem do biura prasowego, by nadać faks za funta. Byłem wtedy korespondentem na Euro 96 w Anglii.

Koleżanka z roku, która zdawała egzamin do korekty ,,Gazety Wyborczej’’ opowiadała mi, że dano jej moją korespondencję z Londynu do sprawdzenia. Ucieszyła się, ale jak zobaczyła ile było błędów… Moje teksty wisiały w dziale korekty jako przestroga. Dochodziło do poważnych wpadek.

Prześledziłem kiedyś sylwetkę Franco Baresiego. Mówiono o nim, że na boisku jest nieomylny jak papież. Zadowolony z siebie, postanowiłem dać to do tytułu, ale napisałem ,,papież’’ z błędem. Dział korekty uznał, że to żart.

Być może dlatego, że często podpuszczaliśmy koleżanki z redakcji np. dopisując, że najładniejsze dziewczyny pracują w korekcie ,,Gazety Wyborczej’’. Błędu z papieżem jednak nie poprawiły i tytuł poszedł do druku w trzech wydaniach. W jednym z nich poprawiono błąd, ale reszta pozostała bez zmian. Następnego dnia było mnóstwo telefonów w tej sprawie i to mi kazano je odbierać.

Później weszła technologia i można było sprawdzić pisownię, co było bardzo pomocne. Kiedyś na Twitterze miałem w opisie ,,nie katujcie za błędy, są piłkarze, którzy nie strzelają rzutów karnych’’.

Czasem, gdy popełnię jakiś błąd, ludzie piszą ,,no dziennikarz, dziennikarz i takie błędy’’. Mimo dysleksji udało mi się zostać redaktorem naczelnym, czyli okazuje się, że wartość merytoryczna była ważniejsza.

Kamil Morcinek: Pamiętasz najbardziej stresujący moment w swojej karierze dziennikarskiej?

Michał Pol: Stresem, choć pozytywnym były sytuacje, gdy trzeba było napisać tekst na deadline, a mecz się zmienia. Miałem takie mecze, że musiałem wysłać tekst natychmiast po ostatnim gwizdku. Dopiero potem można było pójść, porozmawiać z zawodnikami, czy poprawić tekst. Były też takie mecze, gdy nie wiadomo było co się wydarzy, a szef poganiał.

Pamiętam Ćwierćfinał Euro 2008, Chorwacja-Turcja. Chorwaci prowadzili w końcówce, więc napisałem że Slaven Bilić, który jako piłkarz zdobył trzecie miejsce na mundialu, teraz prowadzi zespół półfinale jako trener. Okazało się, że Turcja wyrównała i cały tekst musiał iść do kosza. Ostatecznie Turcja wygrała i trzeba było napisać tekst o Turcji. To był ogromny stres.

Ponieważ zaczynałem w prasie, stresujące były wystąpienia publiczne w telewizji. Nie uczyłem się tego. Z rozpędu znalazłem się w telewizji na żywo. Zaprosiła mnie śniadaniówka ,,Kawa czy herbata?’’, gdzie dostałem okienko sportowe. Byłem bardzo zestresowany. Generalnie ogarniałem temat, ale stworzenie pięciominutowej opowieści było na tyle stresujące, że przed pierwszą emisją nie przespałem całej nocy.

Miałem wejście o 6:40, przyjechał po mnie samochód. Następnie malowanie, podpinanie itd. To był straszny stres. Nauczyłem się na pamięć mojej wypowiedzi, co było idiotyczne. To był fatalny występ i dziwię się, że dali mi kolejne. To była najlepsza szkoła ogarniania stresu.

Kiedyś wpadłem na pomysł żeby zrobić wywiad z Maciejem Szczęsnym, grającym w Legii. Zrobił to dla mnie i przyszedł na rozmowę, ale był wściekły, bo było wcześnie rano. Byłem tak zestresowany, że odczytałem pytania z kartki nie patrząc na niego i nie słuchając odpowiedzi.

Występ na żywo przed milionami widzów to był stres, ale z czasem dodało mi to luzu. Im więcej razy coś zrobisz, tym jesteś lepszy. Dziś, obudzony w nocy jestem w stanie nadawać na żywo.

Pamiętam jak wysłano mnie na Ligę Mistrzów i rozmawiałem z trenerem Jackiem Gmochem na żywo ze stadionu. Potem z piłkarzami Barcelony i Panathinaikosu . Było to stresujące, ale zawsze pozytywne i satysfakcjonujące, gdy ten stres schodził.

Mateusz Borek mówił, że prawdziwy stres mają pielęgniarki, a u nas w sporcie te stresy zawsze były pozytywne.

Kamil Morcinek: Przez wiele lat pracowałeś w redakcji ,,Gazety Wyborczej’’ oraz ,,Przeglądu Sportowego’’. Są to korporacje. Dziś jesteś już na ,,swoim’’. Która forma dziennikarstwa bardziej Ci odpowiada i jakie są plusy i minusy każdej z nich?

Michał Pol: Jest to nieporównywalne. ,,Gazeta Wyborcza’’ bardzo długo nie była korporacją. Funkcjonowała bardziej jak stowarzyszenie, czy klub do którego przychodzi się pobyć z przyjaciółmi. To były czasy, gdy jeździło się za własne pieniądze. Nie to było ważne.

Nazywaliśmy naszą firmę ,,matką Agorą’’. Wszyscy bardzo się lubiliśmy i nie było między nami rywalizacji. Nawet, gdy ktoś nie miał niczego do napisania, wpadał posiedzieć i np. obejrzeć mecz.

Z czasem, gdy Agora weszła na giełdę, zaczęła stawać się korporacją, której efekt widzimy dzisiaj. Mam tu na myśli wojny między ,,Gazetą Wyborczą’’, a zarządem Agory, zwalnianie ludzi, oszczędności itd.

Dziennikarstwo uprawiało się adekwatne do czasów. Na początku stricte prasowe, potem przeszedłem do ,,Sport.pl’’ i odpowiadałem tam za wideo.

,,Przegląd Sportowy’’ to z kolei Ringier Axel Springer czyli też ,,Onet’’ i ,,Fakt’’. Tam byłem jednak szefem, przestałem być dziennikarzem, choć dalej byłem w stanie robić wywiady i prowadzić magazyny. Udało się to nawet rozwinąć zgodnie z planem.

Poza tym to była jedna wielka restrukturyzacja. Ciągłe wizyty w centrali w Berlinie i Zurychu, dbanie o koszty itd. Trudno nazwać to dziennikarstwem. Dlatego założyłem kanał na Youtube, żeby móc komentować rzeczywistość. Nie chciałem zrywać z dziennikarstwem.

Dzisiaj jestem wyłącznie Youtuberem. Komunikuję się ze światem głównie przez Youtube’a i Twittera. Bardzo sobie chwalę mundial w Katarze od strony świadczeń dla sponsorów na Twitterze.

Dziś nie jestem związany z żadną redakcją poza ,,Kanałem Sportowym’’ i moim kanałem. Zupełnie mi to wystarcza. Mam własne media i wszystko ku temu zmierzało.

Podczas mojej pracy w mediach zaczęło się okazywać, że dziennikarz staje się marką. Można ją rozwijać wewnątrz redakcji, której powinno zależeć na tym żeby mieć jak najwięcej rozpoznawalnych dziennikarzy, bo to dla nich ludzie będą odwiedzać portal internetowy redakcji.

Znani dziennikarze mogą też promować redakcję w mediach. Okazało się, że niektóre marki są na tyle silne, że mogą założyć coś swojego. Tę możliwość dają nam media społecznościowe.

Od samego początku miałem więcej obserwujących niż tytuły, dla których pracowałem. Ludzie wolą śledzić osobowości niż tytuł. Nie kalkulowałem tego. Robiłem to z ciekawości i chęci poznania kolejnego kanału komunikacji.

Podobnie z kanałem na Youtube. W 2009r. nagrywałem vlogi i dzieliłem się kulisami z różnych wydarzeń. Lubiłem tę interakcję z odbiorcami, kibicami. Nie kalkulowałem, że kiedyś będę mógł się z tego utrzymać. Zawsze robiłem to dla zabawy, a okazało się, że stworzyła się wokół tego spora społeczność. Tak jak wokół ,,Kanału Sportowego’’.

Planowaliśmy na początku tylko jeden format. Każdy miał swoją pracę w redakcji i Youtube miał być tylko dodatkiem. Nam się to samo rozszerzyło do takiego stopnia. Dziś nasz kanał subskrybuje ponad milion osób, mamy również milionową oglądalność i wielu partnerów. Podczas mundialu ponad 100 ekspertów przewinęło się przez ,,Kanał Sportowy’’. Stworzyło się z tego naprawdę solidne medium.

Jesteś zaangażowany w tak wiele spraw i projektów. Masz w ogóle czas dla siebie i swojej rodziny?

Tak, inna rzecz, że już nie jestem takim dziennikarzem jak kiedyś, który dużo jeździł. Byłem pazerny na wyjazdy. Bywało, że ponad 100 dni w roku byłem poza domem np. miesiąc na mistrzostwach Europy, igrzyskach, Rajdzie Dakar, czy na krótszych wyjazdach.

Zwiedziłem tak naprawdę cały świat dzięki dziennikarstwu. Od Australii, bo byłem na Igrzyskach Olimpijskich w Sydney, przez Azję – wiadomo Japonia i Korea, po obydwie Ameryki. Ostatnio byłem na Igrzyskach Paraolimpijskich w Pekinie, Tokio i Pjongczang jako attaché. Do tego Igrzyska w USA, mundial w Brazylii i RPA.

Dziś wyjeżdżam głównie z rodziną i paraolimpijczykami. Jest tak wiele transmisji do obejrzenia, że kiedy dzieci były młodsze, byłem w domu gościem. Teraz jestem cały czas, ale jestem bardziej nieobecny, bo zawsze leci jakiś mecz, jak nie dwa.

Ludzie często pytają mnie kiedy odpoczywam. Tak naprawdę właśnie wtedy. Jest to przyjemne. To jest uzależnienie od informacji, podawania jej, dzielenia się emocjami.

Zaczynam dzień od przejrzenia Twittera. Potem zaczynają się mecze i właściwie cały czas jestem podłączony. Niektórych to przeraża, ale ja od lat czuję się z tym fantastycznie. Zdecydowanie mam FOMO. Gdy lecę samolotem i nie mam dostępu do informacji, czuję się chory i zestresowany. 

Gdy leciałem do Pekinu zaczęła się wojna w Ukrainie. Nie wiedziałem co się dzieje i martwiłem się o bliskich. Byłem odcięty od informacji, bo nic tam nie działało. Rodzina jest natomiast do tego przyzwyczajona, a ja jestem uzależniony i doskonale się z tym czuję.


Autor: Kamil Morcinek

Zdjęcie: Ja Fryta, Wikimedia Commons

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *