Singapur nie przestaje zaskakiwać
Singapur mieści się na południowym krańcu półwyspu malajskiego w południowo-wschodniej Azji. Państwo-miasto Singapur, choć terytorialnie nie jest największe, to w innych kategoriach zdecydowanie wiedzie prym. Cechuje się jednym z największych portów na świecie oraz stanowi bardzo wpływowe centrum finansowe. Singapur ma cztery języki urzędowe: malajski, angielski, mandaryński i tamilski. Z moich obserwacji wynika, że najpopularniejszy jest mandaryński i angielski, co zgadza się z oficjalnymi informacjami. Główną grupę etniczną stanowią Chińczycy, ale pomimo to Singapur jest bardzo wielokulturowym miastem, charakteryzującym się też dużym pluralizmem religijnym. Chciałabym wam dziś opowiedzieć o Singapurze jaki ja widziałam w lipcu 2019 roku.
Szok i przepych
Pierwszym miejscem, które widzimy, przybywając do danego kraju,, jest zazwyczaj lotnisko. W Singapurze wzięto to sobie do serca. Lotnisko Changi nosi tytuł najlepszego na świecie i – moim zdaniem – jest to w pełni zasłużone. Nawet powiedzenie, że można na nim znaleźć wszystko, nie jest przesadą. Znajduje się tutaj bowiem kino z dwiema salami, basen, strefa z konsolami do gier oraz stacjonarnymi komputerami z bezpłatnym dostępem do Internetu. Co więcej, na lotnisku jest jak w parku, bo każdy zakątek ma swój mini ogród, a na dachu znajduje się słonecznikowy taras. Poza słonecznikami, można też udać się do ogrodu kaktusów lub podziwiać najróżniejsze gatunki motyli w motylarni. Na terenie lotniska znajduje się także wiele dzieł sztuki, rzeźby, obrazy czy nawet kinetyczny deszcz. Oczywiście, jeżeli to wciąż dla kogoś za mało, zawsze może oddać się zakupowemu szaleństwu w jednym spośród 400 sklepów. Z wyłączeniem basenu i zakupów, wszystkie te atrakcje są bezpłatne. Lotnisko jest jak miasto, ale pomimo to łatwo się na nim odnaleźć, a już na pewno łatwo trafić do perły tego miejsca jaką jest wodospad „Jewel”.
Mający 40 metrów wysokości wodospad, zwany klejnotem jest najwyższym na świecie krytym wodospadem, który ponadto jest zasilany wodą deszczową. Jest otoczony gąszczem roślin, w który jest wkomponowana kolejka łącząca 4 terminale. Widok jest tym bardziej oszałamiający, że towarzyszy mu muzyka, która razem ze światłami, tworzy multimedialny pokaz.
Mój Singapur
Takiego lotnisko niewątpliwie nie mogłam szybko opuścić, także pomimo, że przyleciałyśmy z koleżanką około godziny 22, po całym dniu zwiedzania Bangkoku, znalazłyśmy siłę na obejrzenie pokazu wodospadu. Sklepy na szczęście były zamknięte, a na basen było już za późno, więc nawet udało nam się nie wydać ani jednego dolara.
Kolejka łącząca lotnisko z centrum miasta w 15 minut dowiozła nas do celu. O ile na lotnisku byłyśmy jednymi z wielu turystów, to po wyjściu ze stacji docelowej poczułyśmy się z naszymi plecakami nieco nieswojo. Idąc spacerem do hostelu, mijałyśmy wiele eleganckich par zmierzających na wszelkiego rodzaju przyjęcia. My, wykończone, z masą rzeczy, czułyśmy się w zniewalająco czystym i nowoczesnym Singapurze nieco nie na miejscu. Do tego uderzył nas jego spokój – miasto było puste.
Na ten dzień to powinien być już koniec nowych wrażeń, ale nie w Singapurze. Tutaj nawet hostel nie był typowy, nazywał się kapsułowy i faktycznie spało się w kapsule. Każde łóżko było osobną „szafą z zasłonką”, a do tego kompaktowo była wmontowana szafa na plecak. Tylko i wyłącznie na plecak, wtedy chyba po raz pierwszy naprawdę się cieszyłam z podróży z plecakiem zamiast walizki.
Beauty mode
Singapur zrobił na nas wrażenie eleganckiego i czystego miasta, więc i my postanowiłyśmy mu dorównać naszym wyglądem. Biorąc pod uwagę upał, jaki panował zarówno na dworze jak i w środku naszego hostelu, nie było to łatwe zadanie. Jednak tego dnia nie szykowałyśmy się do wyjścia razem, ponieważ zastosowałyśmy z Kingą Rannym Ptaszkiem nową strategię zwiedzania. Ona wyszła zwiedzać arabską dzielnicę, już o ósmej, a ja, ponieważ dopadło mnie niemiłosierne zmęczenie dzień wcześniej, postanowiłam się regenerować w swojej kapsule trochę dłużej.
Ekscytacja nie dawała mi jednak odpoczywać dłużej niż do 9, więc szybko dołączyłam do mojej towarzyszki, która zabrała mnie na śniadanie. Po godzinnym samotnym spacerze, Kinga była już obeznana w okolicy niczym tubylec, więc z łatwością namierzyła polecany bar śniadaniowy. Zjadłyśmy, również jak tubylcy, tosty z nadzieniem kaya (kokosowo-miodowy krem) i popiłyśmy zimną herbatą z mlekiem.
Jak w przyszłości
Singapur to zdecydowanie najnowocześniejsze miasto, jakie widziałam. Cała Europa i miasta Ameryki Północnej wydają się starymi betonowymi dżunglami. W Singapurze dominuje poczucie przestrzeni i wielu zielonych terenów, pomimo gęstej zabudowy drapaczami chmur. To Państwo-miasto idzie w stronę ekologii wielkimi krokami, tworząc nowoczesne konstrukcje budynków, które z zewnątrz są pokryte tarasowymi ogrodami. Pozwala to zmniejszyć zanieczyszczenie powietrza oraz energooszczędnie izolować budynek.
Korona Miasta
Naszym głównym punktem programu nie były oczywiście ekologiczne budynki, choć bardzo nas zaskoczyły. Mnie w szczególności, bo Kinga gdzieś już o nich czytała. Najważniejszym celem był Marina Bay, który już po 15 minutowym spacerze ukazał się w swojej pełnej krasie. Zachwycający, ogromny i dający poczucie odrealnienia. Marina Bay to jeden z kilku symboli Singapuru, dla mnie największy i najbardziej wyczekany. W budynku znajduję się hotel Marina Bay Sands ze słynnym basenem na dachu, jednak to nie wszystko, co się w nim znajduje. Mieszczą się tam również dwa teatry, muzeum, centrum handlowe, kasyno, kilka restauracji i centrum kongresowe. Kinga przeczytała mi też kilka ciekawostek na temat tego niesamowitego budynku. Marina Bay składa się z trzech wieży liczących 55 pięter każda, są lekko przekrzywione i połączone ze sobą na najwyższym piętrze. Co więcej, budynek jest zbudowany zgodnie z zasadami feng shui, a inspiracją ponoć były talie kart.
Następnym ważnym symbolem miasta jest Merlion, który ukazał się naszym oczom zaraz po Marina Bay. Ta fontanna w kształcie ryby z głową lwa jest narodową personifikacją Singapuru uznawana za jedną z większych atrakcji turystycznych. Moim zdaniem, warto zobaczyć, zrobić zdjęcie i tyle Merliona wystarczy, bo państwo-miasto Singapur oferuje dużo ciekawsze atrakcje.
Kraina zabawy
Jedną z nich na pewno jest wyspa Sentosa, zwana The State of Fun, czyli po prostu krainą zabawy. Nie można tego lepiej ująć, bo na tej, połączonej z centrum Singapuru kanałem oraz kolejką linową, wyspie znajduje się niezliczona liczba atrakcji. Do najpopularniejszych należy park rozrywki Universal Studio Singapur, oceanarium, park wodny, ogród botaniczny oraz muzeum Madame Tussauds Singapur. Z uwagi na to, że przewidziałyśmy niecałe 4 dni w Singapurze, nie miałyśmy w planach korzystać z żadnej atrakcji wyspy, jednak mimo to postanowiłyśmy się na nią wybrać. W środku tygodnia udało nam się uniknąć tłumów, ale i tak atmosfera beztroskiej zabawy udzieliła nam się już w drodze na wyspę, wybrałyśmy drogę lądową i skorzystałyśmy z metra. Po niecałych 30 minutach dotarłyśmy na miejsce. Tam również znajdował się symbol Singapuru: Merlion, jeszcze większy niż ten w centrum . Po krótkim spacerze i zrobieniu sesji zdjęciowej na podwieszanym nad morzem mostku, udałyśmy się w drogę powrotną. Można by się zastanawiać, czy było warto, ale moim zdaniem zdecydowanie było. Po za tym, była to miła odmiana od ciągłego zwiedzania miast i pędu w odhaczaniu kolejnych atrakcji. Nawet Kinga zwolniła na trochę. 😊
Masz gumę?
Droga powrotna się dłużyła, więc Kinga czytała nam ciekawostki o Singapurze. Z jednej z nich dowiedziałam się, że Singapur to miasto nietypowych zakazów. Do najciekawszych należy zakaz żucia gumy oraz palenia papierosów w miejscach publicznych. Grożą za to słone mandaty wynoszące około 5000 dolarów singapurskich, nie odstrasza to jednak wielu ludzi palących pod drzwiami wielkich korporacji. Innym, mogłoby się wydawać śmiesznym dla Europejczyka, zakazem jest odgórne zabronienie przyłączania się do obcej lub niezabezpieczonej sieci WiFi. Zabroniony jest także ekshibicjonizm i – uwaga – obejmuje on także prywatny dom. Tak jak mówiłam na początku, Singapur zaskakuje i chyba nie ma sensu próbować go zrozumieć.
Orchidea
Po powrocie do centrum Singapuru postanowiłyśmy zwiedzić tajemniczą Orchideę, w której mieści się Muzeum Sztuki Współczesnej. Bardzo nowoczesne, godne polecenia, ale muszę przyznać, że z zewnątrz zrobiło na mnie większe wrażenie. Ten dzień dobiegł końca, wykończone powłóczyłyśmy się jeszcze trochę bez celu chłonąc energię miasta przyszłości.
Wisienka na torcie
Następnego dnia naszym celem było zobaczenie nowoczesnego parku Garden by the Bay. Te nowoczesne ogrody były dla mnie największym zaskoczeniem i spotęgowały poczucie odrealnienia i przeniesienia się w czasie do przyszłości. Na terenie około 100 ha, znajdują się dwa szklane pawilony Cloud Dome i Flower Dome, w których został stworzony swego rodzaju mikroklimat. W Cloud Dome znajduje się niegdyś najwyższy kryty wodospad, (dopóki Singapur sam nie pobił własnego rekordu budując wyższy na lotnisku Changi). Potocznie nazywa się ten pawilon „lasem deszczowym, ponieważ jest tam uprawiana roślinność tych terenów i panuje duża wilgoć. W Flower Dome występuję najrozmaitsze gatunki kwiatów, które tworzą wyjątkowe kompozycje oraz figury czy budynki. Aranżacja całego kompleksu odebrała nam mowę.
Nawet nie myślałyśmy wtedy, że najlepsze dopiero przed nami. Futurystyczne drzewa, będące symbolem parku codziennie od zachodu słońca dawały pokaz swoich możliwości. Podążając za tłumem, znalazłyśmy sobie z Kingą miejsce na trawie, położyłyśmy się na niej jak na dywanie tak jak wszyscy dookoła i czekałyśmy co się wydarzy. Po chwili gwar dookoła ustał, a drzewa rozbłysły i zaczęły swój taniec. Garden Rapsody, tak się nazywa pokaz jaki dają drzewa. Głośna muzyka zagłuszyła wszystkich dookoła, a dzięki temu, że leżałyśmy, miałam wrażenie, że jestem tam zupełnie sama. Drzewa tańczyły nad moją głową, w zmieniającej się dynamice i nastroju. Zdecydowanie najlepsze show jakie widziałam w życiu. Po zakończonym pokazie wstałyśmy w szoku i ekscytacji, tak jak wszyscy dookoła nie mogąc uwierzyć w ogrom tego przedsięwzięcia. W Singapurze wszystko jest zrobione z rozmachem, nawet drzewa są tam jakby lepsze…
Autor i zdjęcia: Magdalena Perz