Subtelność dialogu – recenzja filmu „Niech gadają”
Grudzień należał do Meryl Streep. Aktorka w tym nieznośnym dla kina roku nie próżnowała. I chociaż w ostatnich latach regularnie oglądamy ją na wielkim ekranie, to w 2020 zabłysnęła aż w dwóch rolach głównych, w ciągu jednego miesiąca.
Jeszcze w zeszłym tygodniu na językach recenzentów był głośny musical Ryana Murphy’ego Bal, w którym wcieliła się w postać gwiazdy Broadwayu i ponownie zachwyciła widzów talentem, nie tylko aktorskim, ale też muzycznym. Tak wyrazista rola przyćmiła jej poprzednią, znacznie skromniejszą, ale nie mniej godną uwagi kreację w filmie Niech gadają Stevena Soderbergha. Produkcja pojawiła się w Polsce na platformie HBO GO 10 grudnia 2020 roku.
Alice (Meryl Streep) to znana amerykańska autorka, która szykuje się do napisania kolejnego bestselleru. Prace nad książką rozpoczyna w trakcie rejsu luksusowym statkiem Queen Mary 2 ze Stanów Zjednoczonych do Anglii. Pisarce towarzyszą jej przyjaciółki z lat młodości (Candice Bergen i Dianne Wiest) oraz bratanek (Lucas Hedges), który pełni rolę wiernego kompana i spowiednika kobiet. W tajemnicy przed Alice, w rejs wybrała się także jej agentka (Gemma Chan), która za wszelką cenę próbuje dowiedzieć się czegoś na temat nowej książki autorki.
Tytuł filmu jest jak najbardziej adekwatny do fabuły. Historia przedstawiona w Niech gadają została zbudowana przede wszystkim na długich dialogach, które zdominowały tę produkcję. Nie mogę stwierdzić, że jest to film „przegadany” – bohaterowie nie filozofują, a ich rozmowy zostały poprowadzone w taki sposób, aby widz dowiedział się trochę o ich przeszłości i napięciach między nimi – jednak fani dynamicznych zwrotów akcji nie będą ukontentowani. Można pomyśleć, że takim zabiegiem scenarzystka Deborah Eisenberg dała aktorom wiele miejsca na indywidualne zbudowanie swoich postaci, jednak udało się to osiągnąć tylko częściowo. Meryl Streep, jak zwykle, dobrze odegrała swoją rolę, ale nie było to spektakularne widowisko. Aktorkę oglądało się przyjemnie, chociaż widzieliśmy ją w takiej odsłonie już nie jeden raz. Podobnie można powiedzieć o jej towarzyszkach. Postać Dianne Wiest została potraktowana trochę po macoszemu, tym samym nie pozwalając aktorce zabłysnąć. Dopiero rola Candice Bergen przyciąga uwagę i zaciekawia widza swoją historią. Moje uznanie w całości powędrowało do Lucasa Hedgesa, który zaimponował mi już w filmie Manchester by the sea Kennetha Lonergana. Teraz pokazał się w zupełnie nowej odsłonie, i choć jego postać na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo prosta, to w rzeczywistości pełni ona kluczową rolę. Zdecydowanie warto poświęcić temu chłopakowi więcej uwagi.
Film Stevena Soderbergha określiłabym jednym słowem – subtelność. Ostrożny scenariusz i delikatna oprawa techniczna nie pozwalają na przesadzenie. Z pewnością jest to jego atut, jednak brakuje mocnego akcentu, który popchnąłby akcję do przodu. Być może wtedy mogłabym polecić tę produkcję każdemu. Na ten moment rekomenduję ją wytrawnemu widzowi, który lubi delektować się spokojnym kinem na koniec dnia.
Autor: Julia Siepsiak
Zdjęcie: instagram