Ten od serca – recenzja „Licorice Pizza”
Po premierach filmów Paula W. S. Andersona, Roya Andersona i Wesa Andersona, nadszedł czas na najnowsze dzieło Paula Thomasa Andersona. Reżyser Magnolii, Aż poleje się krew i ostatnio Nici widmo zrobił kolejny zwrot w twórczości, nawiązując niejako do swoich pierwszych filmów. Wyszedł z tego obronną ręką, pokazując, że jego serce kinomana wciąż silnie bije.
Los Angeles, 1973 rok. Zaledwie piętnastoletni Greg Valentine (Cooper Hoffmann) to chłopak z wielkim ego. Jednocześnie chodzi do szkoły, jest aktorem (na razie tylko dziecięcym i drugoplanowy, ale każda rola się liczy) i marzy o założeniu własnego biznesu na miarę amerykańskiego snu. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze dziewczyna. Alana (Alana Haim), starsza o dziesięć lat asystentka fotografa pojawia się w życiu Grega jak grom z jasnego nieba. Randka, na którą udaje się mu ją zaprosić, jest zaskoczeniem dla nich obojga.
Dla odtwórców głównych ról występ w Licorice Pizza jest aktorskim debiutem. Cooper Hoffmann poszedł w ślady ojca, legendarnego Philipa Seymoura Hoffmanna. Choć widać wiele naleciałości jego stylu, syn pożycza od innych aktorów i wprowadza także trochę od siebie. Jego postać stoi gdzieś w rozkroku między bohaterami innych filmów Andersona. Czuć tu trochę Dirka Digglera z Boogie Nights, trochę Barry’ego Eganema z Lewego sercowego. Greg Valentine w jego wykonaniu jest butny i pewny siebie, ale z drugiej strony też nieco neurotyczny, przerażony światem.
Alana Haim z kolei udowadnia, że potrafi wiele. Nie tylko występuje wraz z siostrami w zespole HAIM (które także pojawiają się w filmie), ale radzi sobie na dużym ekranie. Jej bohaterka świetnie bawi się przeróżnymi archetypami młodych kobiet, dekonstruując wiele z nich, jak chociażby postać dziewczyny wyjętej z marzeń.
Filmy P.T. Andersona charakteryzują się rewelacyjną obsadą, bez względu na jej wielkość. Nie inaczej jest w tym przypadku. W rolach epizodycznych królują Tom Waits i Sean Penn. Jako pijacko szaleńczy duet aktorsko-reżyserski sprawiają wrażenie żywcem wyjętych rodem z prozy Raymonda Carvera, czy Charlesa Bukowskiego. Nie odstają od nich nieobliczalny Bradley Cooper w roli legendarnego producenta Jona Petersa (który, co ciekawe, wyprodukował wersje „Narodzin gwiazdy” z 1976 i 2018 roku, gdzie drugą wyreżyserował sam Cooper) oraz niejednoznaczny Benny Safdie jako radny Joel Wachs. Uważni wypatrzą Johna C. Reilly, aktora ważnego dla wczesnej twórczości P.T. Andersona oraz Maye Rudolph, prywatnie partnerkę reżysera.
Seans pełen jest charakterystycznych dla starego hollywoodzkiego kina scen-epizodów, które, choć posiadają silną autonomię, wciąż biorą udział w głównej fabule. Na tym jednak podobieństwa do tej epoki się kończą. P.T. Anderson zawsze sercem był blisko reżyserów nowego kina amerykańskiego, takich jak Martin Scorsese, Francis Ford Coppola, czy przede wszystkim Robert Altman, którzy tchnęli świeżą nowofalową energię w skostniałość końca Złotej Ery. Homage w stronę tych twórców da się odnaleźć nie tylko w detalach (biały garnitur Grega), ale i w całych segmentach, chociażby w tym ze wspomnianym Waitsem i Pennem, który staje się iście kinofilską petardą pełną smaczków dla spostrzegawczych.
Reżyser nie boi się też sięgać do własnej twórczości i wypracowanych w niej rozwiązań. Fani doszukają się elementów z Boogie Nights, Wady Ukrytej, Magnolii, czy zwłaszcza Lewego sercowego. Mimo ponownego braku Roberta Elswita (operatora filmowego, który często współpracował z P.T. Andersonem) na pokładzie wciąż wyczuwalne są charakterystyczne światło, biel i faktura taśmy 35 mm. Dzięki tej technice dostajemy zupełnie inny obraz Los Angeles przełomu lat 60. i 70. niż ten zaprezentowany przez Quentina Tarantino w Pewnego Razu w Hollywood.
Kostiumy autorstwa Marka Bridgesa, choć także lubią nawiązywać do klasycznych filmów, wyglądają na znoszone, przyziemne, jak coś, co przeleżało w szafie kilkadziesiąt lat od epoki kontrkultury hipisowskiej. Całość obrazu dopełnia ścieżka dźwiękowa, na której Jonny Greenwood dodał coś od siebie. Nie stworzył arcydzieła na miarę muzyki do Nici widmo, ale jego skromna praca świetnie wkomponowuje się nie tylko w historię przedstawioną w filmie. Oprócz tego w soundtracku znajdziemy też klasykę pokroju Niny Simone, Paula McCartneya, czy Davida Bowie.
Licorice Pizza, choć zawiera też wiele nowych i nieznanych dawniej w twórczości P.T. Andersona elementów, będzie dla fanów reżysera seansem pełnym nawiązań do mistrzów i niemalże powrotem do jego wczesnej twórczości. Standardowego widza z kolei, film rozbawi, wzruszy, klika razy zaskoczy suspensem, oczaruje klimatem rodem z American Graffiti George’a Lucasa. Zdecydowanie warto wybrać się na przejażdżkę do słonecznej Kalifornii sprzed czasów Watergate i Gwiezdnych Wojen oraz spróbować prawdziwie autorskiej amerykańskiej pizzy.
Autor: Kacper J. Kowalski
Zdjęcie: Pinterest