Tinderowa eskapada
Tinderowa eskapada, czyli jak tinderowe “wycieczki” wpływają na nasze postrzeganie ludzi i samego siebie.
Z miłością w dzisiejszych czasach kojarzy się nie tylko bliskość, bezpieczeństwo, zaufanie, ale również Tinder. Chodzenie na randki poprzedzone pisaniem na tej platformie stało się normalnością, czymś, co robi w zasadzie duża część społeczeństwa. Przechodzisz zerwanie? Załóż Tindera. Czujesz się samotny/a? Załóż Tindera. Chcesz przygody na jedną noc? Załóż Tindera. Potrzebujesz przyjaciela? Załóż Tindera. Aż w końcu – chcesz odnaleźć miłość? Załóż Tindera. Na wszystkie rozterki związkowe idealnym lekiem w dzisiejszych czasach stał się Tinder. Aplikacja, która wyleczy ze wszystkiego, zalepi ranę, pozwoli, że będzie mniej boleć. Ale czy na pewno?
Dlaczego Tinder?
No właśnie. To pytanie nasuwa się od razu, kiedy ktoś, kto nie rozumie zachwytu nad tą aplikacją, spotyka się z ogromnym wielbicielem. Powodów może być tyle, ilu użytkowników Tindera. W zasadzie każdy z nas, kto ma lub miał kiedykolwiek w życiu tę aplikację miał inny powód, by założyć na niej konto. Nieważne czy na 2 dni, czy miesiąc, czy może rok z przerwami.
Przede wszystkim pewnie dlatego, że “Wszyscy chcą kochać”, jak śpiewa Maryla Rodowicz. Każdy z nas chce poczuć się kochanym i kochać drugą osobę. Na Tinderze jednak przeważa znacznie ten pierwszy aspekt. Egoistycznie zakładamy profile po to, by znaleźć osobę, która dostrzeże w nas kogoś wartego uwagi. My również przesuwamy to w lewo, to w prawo, by znaleźć kogoś, kto będzie godny naszego zainteresowania. Tak jakbyśmy handlowali swoimi cechami. Gorzej jest w momencie, gdy „nie zaskoczy”. Miłość tinderowska ma to do siebie, że może skończyć się tak szybko jak się zaczęła. Ale może być też w drugą stronę. Los nas tak do siebie popchnie, że zostaniemy ze sobą na długie lata przez tzw. „głupi match” i odpisanie na pytanie: „Co tam słychać?”.
Użytkownicy Tindera szukają również przygody. To na jeden raz, to niezobowiązującej relacji. Podchodzą luźno do tego typu aplikacji, poszukując jedynie rozrywki, umilacza czasu. Tutaj obiekty zainteresowania niestety mogą być bardziej uprzedmiotawiane. Patrzymy na kogoś przez pryzmat tylko jego wyglądu. Ale szukamy spełniania naszych wymagań.
Są również osoby, nawet w związkach, chcące po prostu znaleźć kogoś do rozmowy, poszukują przyjaźni, co nie zdarza się zbyt często, bo trzeba się przekopać przez gąszcz ludzi, którzy mają często inne wyobrażenia.
Lek na zerwanie
O Tinderze jako lek na zerwanie pisze w swojej książce „Ja i moje przyjaciółki idiotki” Joanna Okuniewska. W części o rozstaniu w jednym z rozdziałów określa tę aplikację jako labirynt, z którego ciężko jest się wydostać.
“Nie ma chyba narzędzia, które dorównywały mu w sprawianiu, że w każdym miejscu, o każdej godzinie i w każdej pozycji naszego ciała możemy liczyć na błyskawiczne potwierdzenie naszej atrakcyjności oraz tego, że inni też szukają, więc w końcu kiedyś znajdziemy Prawdziwą Miłość” – pisze Okuniewska.
Również wspomina o tym, że Tinder bardzo uzależnia, zwłaszcza po rozstaniu. Bardzo łatwo jest wtedy wciągnąć się w przeglądanie profili i w ogromną chęć znalezienia kogoś, z kim chcielibyśmy nawiązać relację. Wszystko to dzieje się w desperacji, że nigdzie indziej nie znajdziemy już osoby, która nas zainteresuje i jest to najprostszy sposób – bo, jak określa to autorka – Tinder jest wygodną formą poznawania ludzi, tym bardziej w trudnej sytuacji.
Warto też podkreślić, że o ile przeglądanie Tindera, kiedy jest się singlem z czystą głową, jest w porządku, to w momencie, gdy przeżywamy ogromne emocje związane z bolesnym zerwaniem, to bardzo zły pomysł. Niezdrowo zaczynamy wówczas chcieć potwierdzenia naszej atrakcyjności, szukamy kogoś, kto zalepi ranę. Dlatego właśnie Okuniewska aplikacje randkowe określa “namoczonym śliną chrupkiem kukurydzianym, którym możemy zatkać jakąś dziurę”, który poradzi sobie ze wszystkim, co przeżywamy. Ale tylko na chwilę, bo po jakimś czasie będziemy się czuć coraz gorzej i przeżywać coraz większą desperację.
Wyidealizowany wizerunek
Instalując i zakładając profil na Tinderze kierujemy się przede wszystkim tym, by jak najbardziej wyeksponować swoje zalety. Nie ma mowy tutaj o wszelkiego rodzaju wadach. Tworzymy wyidealizowany obraz siebie, czasem nawet w niektórych przypadkach naginając nieco prawdę. Później, gdy już zaczynamy z kimś rozmawiać, również chcemy pokazać się z jak najlepszej strony, starając się zyskać uznanie tej drugiej osoby. Nie jest to złe, ale mocno przerysowane, tak naprawdę prowadzimy narrację rozmowy w taki sposób, jak my tego chcemy. Inaczej jest w rzeczywistości, gdzie spotykamy się w różnych sytuacjach i to my musimy się do nich dostosować.
Na Tinderze tworzymy konta w taki sposób, by jak najbardziej zadowolić osoby, do których chcemy dotrzeć. Dodajemy zdjęcia, które czasem nie są zgodne z tym, jak naprawdę wyglądamy. I tutaj jest problem. Cały ten proces jest mocno wyidealizowany i trzeba się bardzo postarać, by przekazać w aplikacji prawdziwego siebie, lub chociaż część, bo Tinder jest tak skonstruowany, by mógł nas wciągnąć. Byśmy jeszcze bardziej analizowali, idealizowali, wybierali spośród innych ludzi najlepszą osobę, a później, po poznaniu jej w rzeczywistości poczuli zawód, że to nie jest ta osoba, za którą się wcześniej podawała.
Wielkie “ja” w tinderowskim świecie, czyli co czujemy korzystając z aplikacji
Tinder bardzo mocno działa na naszą psychikę, podświadomość i samopoczucie. Momentami wręcz może uzależnić do przewijania masy profilów i od satysfakcji z tego, kiedy zdobędziemy w końcu jakiegoś “matcha”, kiedy nas z kimś połączy. Wówczas czujemy ogromną radość, że ta osoba po drugiej stronie również wykazała zainteresowanie naszym profilem. Jeszcze większą ekscytację wywołuje to, gdy napisze ona do nas pierwsza. Co więcej, będzie chciała bardziej rozwijać rozmowę. Serce zaczyna mocniej bić, a żołądek się bardziej ściska, kiedy po poznaniu się, wystalkowaniu siebie nawzajem, przychodzi moment, gdy zapada decyzja o spotkaniu. Wtedy czujemy pełną radość i przede wszystkim nadzieję, że ta osoba będzie tak samo interesująca jak przez internet. Budzą się wtedy oczekiwania wobec niej. Wobec wizerunku jaki wykreowała ona, jak i również wobec samego siebie, by wypaść jak najlepiej w oczach, możliwe, że potencjalnego kandydata na partnera/partnerkę.
Oczywiście, czasem te spotkania na żywo są jeszcze lepsze niż przez internet. Okazuje się, że powstał wspólny język i chce się coraz więcej z kimś spotykać. Ale niestety, często jest również tak, że w trakcie spotkania wychodzą skrywane cechy, a co gorsza, okazuje się, że wszystko czego dowiedzieliśmy się o drugiej osobie jest niezgodne z rzeczywistością. Po kilku czy nawet kilkunastu (u tinderowych weteranów) takich spotkaniach czujemy się okropnie.
Przede wszystkim pojawia się zawód i zaniża się nasza samoocena, bo zaczynamy uporczywie myśleć o tym, że to na pewno z nami jest coś nie tak, skoro nie możemy znaleźć nikogo, kto będzie nam pasował. Z kim czujemy pewnego rodzaju więź. Towarzyszy nam nieustannie wiele sprzecznych ze sobą emocji. Strach, rozczarowanie swoją osobą i innymi, jak i również przyjemność z tego, że można tak łatwo z kimś nawiązać kontakt. Specyficzne działanie aplikacji randkowych bardzo mocno odbija się na naszej psychice. Czujemy się niewystarczający, upokorzeni i zmęczeni szukaniem. Szukaniem osoby, która w końcu naprawdę nas zrozumie. Osoby, która może pozostać z nami przez lata i która okaże się być prawdziwa.
Odwieczne pytanie – czy można znaleźć prawdziwą miłość swojego życia na Tinderze?
Czy w gąszczu tych wszystkich profili i ludzi się za nimi kryjących jest szansa na znalezienie prawdziwej miłości swojego życia? Osoby, która naprawdę będzie wyborem idealnym? Oczywiście, że tak. Miłość swojego życia można znaleźć wszędzie, nawet na tak toksycznej i niszczącej w wielu aspektach aplikacji, jaką jest Tinder. Jednak warto pamiętać o tym, żeby nie szukać czegoś na siłę. Oczywiście warto mieć oczekiwania, swoje wyznaczone granice, jakich ta druga osoba, nie może naruszyć. Za tymi wszystkimi ładnymi zdjęciami i opisami kryją się również prawdziwe osoby, z różnymi oczekiwaniami i założeniami. Nie możemy ich również uprzedmiotawiać. Złotym środkiem, o ile taki może istnieć, powinno być po prostu to, by przekazywać prawdę o sobie, by nie idealizować swojego wizerunku i żeby nie wciągnąć się w wir tinderowych profili i zielonych lub czerwonych przycisków.