„Z informacją jest jak z pieczywem. Musi być świeża” – o dziennikarstwie słów kilka w rozmowie z Andrzejem Kurzyńskim
Andrzej Kurzyński – kaliski dziennikarz w gazecie lokalnej kalisznaszemiasto.pl oraz autor tekstów dla Głosu Wielkopolski. Fotoreporter i wielokrotnie utytułowany dziennikarz sportowy. Od stycznia 2020 roku również doradca Komisji ds. nagród sportowych w Kaliszu. Prywatnie jego pasją jest fotografia, koszykówka i odkrywanie okolic rodzinnego miasta na grzbiecie dwukołowego rumaka. To rozmowa z dziennikarzem o dziennikarstwie.
Kalisz to Pana rodzinne miasto. Tu się Pan wychował, uczył. Do 2001 roku studiował Pan historię na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Kaliszu. Od kiedy jest Pan dziennikarzem i jak to się stało, że po takich studiach wylądował Pan w redakcji, a nie za biurkiem nauczycielskim?
Nigdy nie myślałem, że zostanę dziennikarzem. Do tego zawodu trafiłem przez przypadek. W redakcji Gazety Poznańskiej zwalniało się miejsce. Jeden z dziennikarzy odchodził do radia i potrzebowali kogoś na jego miejsce. Postanowiłem spróbować i odpowiedziałem na ogłoszenie. Poza tym w 2001 roku nie było łatwo o pracę, a moja żona była w ciąży. Pamiętam, że na próbę napisałem artykuł o najnowszych odkryciach archeologicznych na kaliskim Starym Mieście. Ukazał się na drugi dzień w gazecie i tak zaczęła się moja przygoda z dziennikarstwem. Umowę o pracę podpisałem 1 sierpnia, a tydzień później urodził się mój syn.
Jak wyglądały Pana początki w zawodzie?
Od samego początku zostałem rzucony na głęboką wodę. Pracowałem w dzienniku. Gazeta ukazująca się sześć razy w tygodniu w czasie, kiedy Internet był jeszcze czymś zupełnie nowym, było wielkim wyzwaniem. Przychodzisz rano do redakcji i pierwsze pytanie: „Co masz dzisiaj na czołówkę? Na tematy czekamy do godziny 10…” Potem okazuje się, że zaproponowany temat można opisać raczej na krótko. Początek pracy to duży stres i nerwy. Walka z czasem i oczekiwaniami przełożonych. To także studiowanie książki telefonicznej (były takie wydawnictwa) oraz ciągłe wiszenie na telefonie. Pamiętam, że mój zeszyt z najważniejszymi telefonami z każdym dniem był coraz grubszy.
Trudno było się przebić kiedy Pan zaczynał?
Dwadzieścia lat temu praca dziennikarzy wyglądała zupełnie inaczej. Bywało, że na jeden materiał jechaliśmy jednym samochodem w kilka redakcji. Nie było takiej szalonej gonitwy, jak dzisiaj, kto pierwszy ten lepszy. Było większe koleżeństwo między redakcjami, ale i szacunek. Uznanie kolegów można było zdobyć nie tylko dzięki ciekawym tematom. Będąc obiektywnym szybko można zyskać też uznanie innych. A dziennikarz nie jest od tego, żeby go nagradzać, ale szanować. Tego się trzymam.
Jak Pan myśli, jak to wygląda teraz?
Dzisiaj pracą dziennikarza rządzi Internet. Każdy chce być szybszy od innych. Wystarczy kilka zdań, zdjęcie i informacja idzie w świat. Coraz mniej jest miejsca na publicystykę, czy reportaż. A to wszystko sprawia, że czytelnicy ograniczają się do czytania nagłówka oraz podpisu pod zdjęciem. Niedawno miałem taką sytuację, że na profilu facebook’owym zamieściliśmy artykuł o proteście medyków. Pod kaliskim szpitalem pojawiły się kartki z hasłami wydrukowane na wzór nekrologów. Na jednym z nich było napisane „Lekarz 45 lat. Zmarł, bo nie było maseczek ochronnych”. Taki nagłówek zamieszczony w cudzysłowie miał zachęcać do kliknięcia w link z artykułem. Pod linkiem zaczęło pojawiać się mnóstwo komentarzy. Wśród nich potępiające redakcję. „Jak możecie w ogóle pisać o śmierci lekarza?!” – pytała jedna z czytelniczek. Jak się okazało, ludzie nawet nie czytali artykułu, tylko komentowali to, co im się wyświetliło. Uznali nas za dziennikarskie hieny. Kiedy pojawiły się głosy, że chodzi o coś zupełnie innego, ktoś skomentował, że te komentarze to świetny materiał socjologiczny.
Nie ma znaczenia czy to wypadki drogowe czy wydarzenia kulturalne, zwykle jest Pan pierwszy na miejscu zdarzenia. W jaki sposób zbiera Pan informacje do tekstów?
Mój były naczelny zawsze powtarzał, że tematy leżą na ulicy. I tak jest do dzisiaj. Wystarczy dłuższy spacer po mieście, żeby wpaść na coś ciekawego. Lata pracy to także masa kontaktów i znajomości. Czytelnicy sami dzwonią, chcąc rozmawiać o tym co ich trapi, denerwuje, licząc na pomoc w konkretnych sprawach.
Już od prawie roku jest z nami koronawirus. Wiele przedsiębiorstw musiało ograniczyć lub całkowicie zawiesić swoją działalność. Zatem, jak pandemia wpłynęła na Pana pracę?
Praca w czasie pandemii stała się wielkim wyzwaniem. Brak bieżących wydarzeń sprawił, że trzeba być jeszcze bardziej kreatywnym. Jeszcze bardziej wymaga tego Internet. Portal nie znosi próżni, a cały czas trzeba walczyć o odsłony i użytkowników.
Jest Pan fotoreporterem. Co to dla Pana znaczy?
Lubię fotografować. Już w pierwszy dzień pracy dostałem do ręki aparat fotograficzny. Okazało się, że oprócz pisania artykułów, dziennikarz ma też wykonywać ilustracje do swoich artykułów. Z czasem fotografia stawała się dla mnie czymś więcej. Zacząłem sporo czytać na temat fotografii i robiłem coraz więcej zdjęć. Dzisiaj to dobra odskocznia od codziennej gonitwy za tematami.
Czym jest dla Pana fotografia?
Fotografia to hobby, a czasami też okazja do zarobienia dodatkowych pieniędzy. Lubię fotografować przyrodę, bo to mnie odstresowuje.
Na co zwraca Pan uwagę podczas robienia zdjęć?
Zdjęcia często powstają przypadkiem. Warto mieć przy sobie jakikolwiek aparat, żeby nie stracić ujęcia. W fotografii najważniejsze jest światło. I to ten element ma dla mnie duże znaczenie. Potrafię zerwać się o świcie, kiedy jest piękny wschód słońca i wyjść z aparatem w ręce.
Czy doświadczył Pan w pracy czegoś, co szczególnie zapadło Panu w pamięć? Co to była za sytuacja?
Praca niemal codziennie przynosi coś zaskakującego. Ale ubiegły rok był szczególny. Pandemia koronawirusa w początkowym okresie mocno dotknęła południową Wielkopolskę, zwłaszcza domy opieki. W Kaliszu kilkukrotnie ewakuowano mieszkańców domu pomocy społecznej, a także jedną z prywatnych placówek opiekuńczych. Przyglądałem się temu z bliska. Widok kolumny wojskowych karetek jadących na sygnale, przerażeni staruszkowie wynoszeni na noszach przez żołnierzy ubranych jak kosmonauci, to widok, który mocno zapada w pamięci. Przy okazji trzeciej ewakuacji kaliskiego DPS-u przed wejściem zaczęło przybywać nekrologów. Niestety, zmarło aż kilkudziesięciu podopiecznych placówki.
Tworzenie jakich materiałów sprawia Panu największą frajdę i daje największą satysfakcję?
Największą satysfakcję dają mi artykuły, które wywołują dyskusję i przyczyniają się do zmian. Na przykład kiedy po artykule udaje się pomóc czteroosobowej rodzinie, która mieszka w opłakanych warunkach. Nie jest w stanie sama poradzić, bo dorośli nie są do końca zaradni, a cierpią na tym dzieci. Z drugiej strony jest urzędnicza machina, która nie ma sumienia, a jedynie rozporządzenia i paragrafy. Trzeba dopiero o tym napisać, żeby ktoś przejrzał na oczy.
Relacjonuje Pan wiele meczów piłki ręcznej czy siatkówki. Czy uczestniczy Pan w meczu bardziej jako kibic-pasjonat czy jako dziennikarz?
Sport towarzyszył mi od zawsze. Najpierw w szkole, a potem przez dziesięć lat grałem w koszykówkę w kaliskim klubie. Dzisiaj oglądam mecze jako kibic, a później mam przyjemność pisać z nich relacje. To okazja, aby porozmawiać z zawodnikami i trenerami. Dziennikarz sportowy staje się też źródłem informacji dla kibiców. Często dzwonią, pytając o wynik, czy kontuzja zawodnika jest poważna… Kiedy fotografuję kibiców na trybunach wielu mnie zna i choćby macha do aparatu. To bardzo sympatyczne.
Czy jest coś nieoczywistego, czego ten zawód Pana nauczył? Co to takiego?
Po dwudziestu latach w zawodzie dziennikarza, chyba niewiele jest rzeczy, które mogą mnie w nim zaskoczyć. Na pewno nauczyłem się systematyczności, odpowiedzialności za słowo, którym można też mocno zranić. Jeden z moich bardziej doświadczonych kolegów powiedział, że dziennikarstwo to zawód dla alkoholików oraz rozwodników. Niestety, nie jest to praca, która sprzyja rodzinnej atmosferze. Wyjścia na materiał o różnych porach dnia i nocy, odwoływanie w ostatniej chwili zaplanowanych wcześniej spotkań. Nie wszystko jest przyjemne. Trzeba mieć wyrozumiałą rodzinę… .
Co najbardziej zaskoczyło Pana w tym zawodzie?
Najbardziej zaskakujące są zmiany, jakie zachodzą w dziennikarstwie. To, jak zmienia się ta profesja. Niestety, coraz częściej mamy do czynienia z likwidacją papierowych tytułów. Wszystko „zjada” internet. To globalna sieć staje się podstawowym źródłem informacji dla wielu czytelników. Fenomenem są fake newsy, z którymi niestety muszą mierzyć się dziennikarze. Powstają specjalne aplikacje i instrukcje, jak rozpoznać nieprawdziwe informacje. Coraz częściej w swojej pracy musimy też korzystać z narzędzi analitycznych, specjalistycznych serwisów, które monitorują ukazujące się informacje. Dziennikarstwo często jest też wykorzystywane choćby przez polityków, którzy próbują zaistnieć za wszelką cenę, choć nie mają nic ciekawego do powiedzenia.
Gdyby nie dziennikarstwo, to co?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Dziennikarstwo, to moja pierwsza i jak na razie jedyna praca. Część moich kolegów i koleżanek potrafiła sobie „wychodzić” pracę w urzędach lub innych instytucjach. Dopóki lubię to co robię, a redakcja chce, żebym to robił, to nie zastanawiam się „co by było gdyby?”
Jaką radę dałby Pan sobie jako początkującemu dziennikarzowi?
Nie ma nic lepszego na doskonalenie warsztatu, jak praktyka. Można przeczytać setki specjalistycznych książek czy poradników, ale nic nie zastąpi właśnie praktyki. O rzetelności, odpowiedzialności, czy obiektywizmie chyba nie muszę wspominać. Z informacją jest jak z pieczywem. Musi być świeża. Warto też zastanowić się w czym czujemy się mocni, jakie są nasze zainteresowania. Możemy dzielić się tym z innymi. Możliwości jest sporo.
Autor: Martyna Borowiec
Zdjęcie: Aleksandra Jabłońska