Erasmus na Teneryfie – cz. 3

Pora na najciekawszą część historii z Erasmusa – przygody. Większość z nich była bardzo przyjemna, pełna pięknych widoków, niespodziewanych zwrotów akcji i cudownych ludzi. Ale – jak wiadomo – nic nigdy nie jest idealne, więc tak jak w przypadku poprzednich wpisów, przyjrzę się zarówno blaskom jak i cieniom mojego podróżniczego aspektu życia na Teneryfie.

Samotna wyprawa

Najgorsza przygoda wydarzyła się już drugiego lub trzeciego dnia lutego. Całe szczęście później nie przeżyłam już niczego równie traumatycznego. Na początku pobytu w Lagunie miałam do zaliczenia jeszcze parę zajęć online z Uniwersytetu Wrocławskiego. Uczestniczyłam w nich z pokoju u Daryenne, aby nie tracić cennych danych komórkowych. Tego jednego dnia w całym mieszkaniu był problem z WiFi i musiałam korzystać z internetowych zasobów mojego telefonu. Skoro i tak zmuszona byłam do ich używania, zdecydowałam się na spacer po jeszcze nie tak znanej okolicy. Ubrałam sukienkę, kapelusz, słuchawki i ruszyłam w stronę północnych gór. Piękna, słoneczna pogoda i zwykła ludzka ciekawość zostały moimi przewodnikami. Nic nie zapowiadało ogromnego stresu, z jakim przyszło mi się zmierzyć. Im dalej szłam, tym bardziej ilość domów zaczęła ustępować różnokolorowym polom uprawnych. Intrygowały mnie podobne do siebie domy oklejone ceramicznymi płytkami z rysunkami oraz hiszpańskimi powiedzeniami. Zabudowania w tej okolicy były bardziej dzikie od tych z centrum.

Zbawienny instynkt

Zamyślona i pogrążona w zajęciach online, minęłam otwartą bramę jednego z „gospodarstw”. Szłam opustoszałą ścieżką między polami, otoczona wirtualną obecnością znajomych z kierunku. Zza drzew z naprzeciwka wyłoniła się para ludzi. Utwierdzili mnie w przekonaniu, że to ścieżka spacerowa. Od czasu do czasu używana przez lokalnych mieszkańców. Aż nagle… zza pary znikąd wyłoniło się 6 lub 7 psów gończych, podobnych do owczarków niemieckich. Biegły wprost na mnie, sparaliżowaną do szpiku kości. Kierując się instynktem przetrwania, weszłam w kłujące chaszcze pola po prawej stronie i zamarłam w bezruchu. Nie pamiętam, czy płakałam, czy krzyczałam, gdy jeden z psów podskoczył do mojej nogi. Reszta kręciła się wokół, z tyłu obwąchiwał mnie kolejny.  Moje nogi nigdy wcześniej nie były tak miękkie ze strachu. Czułam się osaczona, niczym łowna zwierzyna, bez szans na ucieczkę.

Ratunek

Całe szczęście kobieta z pary z naprzeciwka (prawdopodobnie treserka lub opiekunka), szybko zareagowała, krzycząc coś do psów. Zwierzęta natychmiast zawróciły. Zaklinaczka zagoniła zgraję do klatki przy gospodarstwie i spokojnym krokiem ruszyła w moją stronę. Liczyłam, że zacznie tłumaczyć, że zwierzaki są w gruncie rzeczy niegroźne i przeprosi za niepotrzebny stres. Myliłam się. „To teren prywatny, nie powinna pani tu być” – powiedziała po angielsku. Odpowiedziałam, że jestem zza granicy, to moje pierwsze chwile na Teneryfie i że nie widziałam żadnego znaku ostrzegającego o prywatności posesji. „Dobrze, że nic ci się nie stało, bo to psy obronne. Potrafią zagryźć intruza na śmierć” – dodała kobieta, po czym pokazała mi drogę naokoło, bym już nie musiała tamtędy wracać.

Odetchnęłam z ulgą, wdzięczna swoim instynktom za to, że nie zaczęłam na przykład uciekać. O krok od tragicznego końca erasmusowej przygody i wszystkich następnych. A lekcje online to ciekawe zjawisko, podczas którego niektórzy uczniowie śpią, inni gotują lub rysują. Jeszcze inni, na przykład między jednym a drugim zdaniem wykładowcy, walczą o życie.

Syreny na pokładzie

O ile z łatwością wybrałam najgorszą sytuację z całego wyjazdu, bo mało która kolejna się z nią równała, o tyle trudna była decyzja w sprawie najlepszej. Opiszę więc parę dobrych wspomnień, w miarę różnorodnych. Jedno z nich to wycieczka w góry z 11 kwietnia, organizowana przez AEGEE. Była jedną z wielu, jednak zapamiętałam ją ze względu na oryginalne aspekty i element niespodzianki. Ruszyliśmy z małej pasterskiej miejscowości Igueste de San Andres. Myślałam, że to kolejna górska wyprawa, którą zakończymy na plaży. Nie myliłam się, ale Playa de Antequera, trudniejsza do znalezienia, zachwycała niewielką ilością plażowiczów i jachtami zacumowanymi przy brzegu. Z paroma znajomymi z różnych krajów wpadliśmy na pomysł podpłynięcia do nich i zaskoczenia właścicieli. Czułam się jak syrena wabiąca żeglarzy i byłam ciekawa, co z tego wyniknie.

Lot motorówką

Ludzie z pierwszych dwóch złączonych ze sobą jachtów zaprosili nas na pokład. W trakcie rozmowy okazało się, że zostaliśmy przyjęci przez chirurga plastycznego i jego bliskich. Wszyscy byli bardzo sympatyczni i zrelaksowani, rozmawiali łamanym hiszpańsko-angielskim. Rzucili każdemu z nas po puszce piwa oraz poczęstowali pyszną paellą w plastikowych miskach. Reszta właścicieli jachtów nie była tak gościnna. Mi jednak pierwsza wizyta starczyła, by uznać „abordaż” za udany. Na koniec wyprawy czekał nas zorganizowany rejs dwoma długimi motorówkami na bliższą plażę Teresitas. Płynęliśmy bardzo szybko. Miałam wrażenie, że prawie lecimy nad powierzchnią wody. Ciepły wiatr we włosach i oszałamiające widoki jaskiń zapierały dech w piersiach. „W tym właśnie momencie czułam, że żyję” – skwitowałam, a Weronika (z którą akurat byłam na tej wycieczce), przyznała mi rację.

 

Los Palos

Kolejną przygodę przeżyłam w towarzystwie trzech 30-letnich znajomych z Warszawy, z którymi Ela zapoznała się w trakcie lotu do mnie. Rodzice Michała, jednego z nich, posiadali mieszkanie w północnym Puerto de La Cruz. Sam Michał uczęszczał do teneryfskiego liceum, dobrze znał całą wyspę. Jako najbardziej doświadczony, polecał nam różne ciekawe miejsca. Pewne kwietniowe popołudnie spędziliśmy na grze w golfa na ogromnym Los Palos. Nigdy wcześniej nie próbowałam tego sportu, ale dzięki wskazówkom Michała, udało mi się raz trafić do dołka z bliskiej odległości. Potem jeździłam z Elą pojazdem golfowym dookoła pola, śmiejąc się, że umiem go prowadzić bez prawa jazdy. Aż jedna z pracownic doścignęła nas na drugim pojeździe i nakazała jechać za graczami tylko w ramach wożenia ich sprzętu od jednego punktu do drugiego.

Ślepnąc od świateł

W okolicy godziny 22-ej wpadliśmy na pomysł zwiedzenia najwyższego masywu Teneryfy – wulkanu El Teide. Wcześniej przebywałam w tej okolicy tylko za dnia. Nocne zwiedzanie było prawnie zabronione z uwagi na godzinę policyjną, jednak postanowiliśmy zaryzykować. Podjęcie decyzji ułatwił fakt posiadania samochodu, którym mogliśmy przemieszczać się bez problemu z miejsca na miejsce. Ciemność otaczała ten kosmiczny, skalisty krajobraz. Księżyc w pełni oświetlał teren, niczym biała latarnia. Szliśmy chwilę przed siebie, by następnie podziwiać niebo na leżąco. Jeden znajomy miał ze sobą kubańskie cygaro, które zapalił w ramach nocnej fajki pokoju. Pełen spokój i wszechogarniająca cisza. Nagle Ela zauważyła zbliżające się w naszą stronę światło. Wraz z Michałem potraktowali je jako policyjne znaki, lekko spanikowali i zaczęli biec do auta trasą, którą przyszliśmy. Kara za przebywanie na Teide po godzinie 22-ej wynosiła pareset euro. Naturalnie, nikt z nas nie chciał jej płacić. Całe szczęście, podejrzane światło okazało się latarką na głowie innego nielegalnego turysty i zakończyliśmy podróż bezpiecznie w mieszkaniu Michała w Puerto de La Cruz.

Ghost town

Ciekawa była też niespodziewana sytuacja z końca maja, gdy z Kasią i Kubą wybraliśmy się na południe. Rzekomo miał być tam jakiś naturalny basen w skale. Niestety, autobus przeoczył nasz przystanek i trafiliśmy do jakiegoś opuszczonego przez Boga miasteczka. Powitała nas kanapa stojąca tuż przed domem w formie ławki. Większość domów wyglądała na opuszczone, co jakiś czas zaskakiwały nas ręcznie robione „dekoracje” przypominające rekwizyty do tandetnego horroru niż ozdoby okolicy. Malowane dynie z upiornymi uśmiechami, porzucone przy drodze znaki drogowe. Tajemniczo i dziwnie. Zupełnie pustą drogą niestrudzenie szliśmy do celu, pocieszani perspektywą wykąpania się w uroczym basenie. Po drodze odkryliśmy domy zbudowane w głębi jaskini. Zamiast ściany miały szorstkie, skalne tło. Nigdy wcześniej nie zetknęłam się z tak kreatywnym rozwiązaniem budowniczym. A naturalny basen  okazał się wysuszony, zaniedbany ze szlamem i błotem w środku. Nie wyszło nam tak, jak planowaliśmy, ale klimat miasta-widma utkwił mi w pamięci, niczym wspomnienie specyficznego snu.

La Gomera

Bardzo dobrze wspominam ostatnią, 3-dniową wycieczkę na wyspę La Gomerę. Wraz z Weroniką, Olą z Gdańska i Alessandro („Ale”) z Włoch wybrałam się na nią promem. Na miejscu wypożyczyliśmy samochód i zwiedzaliśmy okolice, w nocy śpiąc w dwóch namiotach. Zdziwiła mnie niewielka liczba mieszkańców wyspy i fakt zupełnej samotności w czasie zwiedzania lasów, gór czy plaż. Zupełnie jakbyśmy wylądowali na jakiejś obcej, tropikalnej planecie (kadr wielkich przestrzeni La Gomery dałam jako zdjęcie główne drugiego wpisu o Erasmusie). Dodatkowe wrażenie wprost z Marsa robiła czerwona gleba w niektórych górskich okolicach.

Atrakcja seniorów

Na początku wyprawy zaopatrzyliśmy się w spore zapasy jedzenia, choć od czasu do czasu jedliśmy w pobliskich restauracjach, kawiarniach. Zwykle napotykaliśmy garstkę stałych bywalców w wieku emerytalnym, którzy prawdopodobnie spędzili w nich większość swojego życia. Studiowali nasz wygląd z nieskrywaną ciekawością. Widać było, że obserwacja z rzadka przybywających gości jest dla nich główną rozrywką i nowością.

Śladami Indiana Jonesa

Ostatniego dnia wybraliśmy się zarośniętą drogą do pięknego wodospadu. Był chyba dość popularnym kierunkiem. Wyjątkowo, na trasie mijało nas  sporo osób z różnych krajów. Mogliśmy się poczuć niczym Indiana Jones na jednej ze swoich wypraw – droga do celu była jakby zaprojektowana pod survival. Tu przejście po drewnianych belach, tam skoki z kamienia na kamień, wspinaczka po specjalnie zawieszonej linie. Wszystko wśród wody, błota, gałęzi na różnych wysokościach i intensywnie tropikalnej zieleni. Ślizgając się po podłożu, czasem rozciągałam się w szpagat lub inne figury gimnastyczne. Parę razy upadłam, a raz w porę niezauważona gałąź wymierzyła mi cios w głowę. Nasze buty były przemoknięte do suchej nitki.

Z pamiętnika wyspiarza

Nie zapomnę zasypiania przy specyficznych krzykach mew, przypominających odgłosy małych dzieci i pobudki, której towarzyszyły miarowe odgłosy fal rozbijających się o skały, na których obozowaliśmy. Ola i Ale byli wielkimi łowcami przygód, chcieli zbadać każdą jaskinię i przejście. Zachęcali mnie i Weronikę do pokonywania własnych granic, na przykład przy wspinaczce na palmy. Wracałam promem do Santa Cruz przepełniona wrażeniami i szczęśliwa.

Przepis na przygodę

Jak widać, mój przepis na najlepsze wspomnienia składa się zwykle z niespodziewanych składników: szklanki organizacji, paru łyżek spontaniczności i szczypty ryzyka. Proporcje czasem się zmieniały, w zależności od apetytu oraz przypadku. Aby spisać wszystkie dobre momenty, musiałabym wydać całą książkę kucharską.  Tymczasem, póki jestem ograniczana formatem artykułu, być może napiszę jeszcze parę postów o teneryfskich przygodach. Osoby ze szczególnymi prośbami, pytaniami – zapraszam do komentarzy 🙂


Autorka: Emilia Głowacz

Zdjęcia własne

Emilia Głowacz

Pozytywna, kreatywna studentka Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej oraz Grafiki Komputerowej. Wrażliwa na świat i ludzi, od małego zaczytana w książkach. W liceum pisała wiersze, co zaowocowało instagramowym kontem @przemyslnik_poezja. Interesuje się sztuką, muzyką, socjologią - kulturą w szerokim tego słowa znaczeniu. Lubi eksperymentować, dociekać i wychodzić z inicjatywą. "Be brave enough to be bad at something new".

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *