Kawałek dla głuchych, czyli dla ciebie

„KLONE Radio – my, jak nikt inny, gramy kawałki, które brzmią jak wszyscy inni” – tymi słowami wita cię twoje samochodowe stereo, kiedy odpalasz silnik i zmierzasz ze słonecznego Los Angeles prosto na pustynię, do Joshua Tree. Dlaczego jedziesz na zapomniane przez Boga pustkowie? To wiesz tylko ty, a ty na pewno nie masz do końca równo pod sufitem. W radiu Kim Kasper pyta cię o sagę i, oj człowieku, ale masz sagę do opowiedzenia.  

Nazwa „Queens of the Stone Age” wzięła się od pseudonimu, jaki producent Chriss Goss nadał  poprzedniemu zespołowi Josha Homme’ego i basisty Nicka Olivieriego – Kyuss. Na przestrzeni lat przez skład Queensów przewinęła się niemała gromada muzyków. Zespół w czasie nagrywania „Songs For The Deaf” oraz późniejszej trasy, składał się z Homme’ego, Olivieriego, wokalisty/tekściarza Marka Lanegana oraz ex-perkusisty Nirvany i nowego frontmana Foo Fighters – Dava Grohla.

Wydany w 2002 roku album wyniósł Queens of the Stone Age na szczyty popularności. Cztery lata po debiucie, i już po pierwszych zmianach składu, którego jedynym stałym członkiem miał się okazać założyciel i wokalista Josh Homme, Queens of the Stone Age tworzą jeden z najważniejszych krążków dekady. „Songs For The Deaf” jest luźnym koncept albumem utrzymanym w brzmieniu pustynnego rocka. Pomysł opiera się na podróży z Los Angeles do Joshua Tree, gdzie po drodze radio zaczyna łapać coraz to dziwniejsze i bardziej obskurne stacje.

Nawet tego nie słychać!

Zaczyna się od perkusji – rytmiczna, stanowcza – potem wchodzi gitara, lekko stonowana, prosta jak sam rytm i nagle to wszystko wybucha ci w twarz, jakby właśnie zerwało przednią szybę z samochodu. Skacze ci adrenalina, krew ciśnie do żył i wciskasz gaz do dechy, by czym prędzej zwiać z tego przeklętego miasta, kiedy głos w radiu krzyczy coś o byku z piekła rodem.

Josh Homme z początku był przeciwny tworzeniu koncept albumu. Basista Nick Oliveri jednak upierał się przy pomyśle i Homme ostatecznie się ugiął, uznając, że przyda się element spajający kawałki. Olivieri, mimo że głównie pełnił rolę basisty, to tak samo jak Homme i Lanegan udzielał się na wokalu i to jego słyszymy w pierwszym utworze – „You Think I Ain’t Worth a Dollar, But I Feel Like a Millionaire”.

Zespół nie przepuścił okazji, by ponarzekać na muzyczny mainstream i samych pretensjonalnych radiowców. Pośród szumów zmienianych stacji możemy usłyszeć wejścia antenowe w stylu „my psujemy muzykę dla wszystkich” albo „to był ››Milioner‹‹, piosenka o kimś, kim nigdy nie będziesz”. Jest to krytyka radia, jako rzekomego popularyzatora muzyki – ale w rzeczywistości grającego tylko to, czego i tak się słucha – jak i prezenterów, którzy już dawano temu wypadli z obiegu. Jednak, o ironio, to właśnie przez ten album Queens of the Stone Age trafili do mainstreamu.

A to tylko kolejna piosenka o miłości

Nie można zapominać, że Josh Homme i Nick Olivieri, razem z resztą Kyuss, zdążyli już stworzyć jeden z najlepszych stoner rockowych albumów w postaci „Blues For The Red Sun”. Teraz całe nabyte doświadczenie przelewają w ten projekt. Będące efektem tego „Songs for the Deaf” jest chorą jazdą po nawiedzonych pustkowiach, z krwiobiegiem wypełnionym połową asortymentu apteki, a głową w ciemnych chmurach.

Jeśli można interpretować teksty tego albumu, to tylko przez pryzmat heroinisty. „First It Giveth [Then it taketh away]” staje się opowieścią o haju, który najpierw daje natchnienie, a potem – jak wielu muzyków zdążyło się przekonać – odbiera życie. „Gonna Leave You” jest resztką motywacji, jednak po nim od razu słyszymy „Do It Again”. A potem to już sam Pan Zastępów przemawia do nas w „God Is In The Radio”.

Jednak, jak powiedział sam Homme – „Nie powinno się tego brać na poważnie, chyba że jesteś głupi”. Tak naprawdę jest tylko kolejny album, na którym rockmeni śpiewają o narkotykach –  kolejna piosenka o miłości.

Z miłosnych ballad wolno się nabijać od czasów, kiedy Beatlesi śpiewali o trzymaniu się za rączki. W czasach kiedy ponad połowa repertuaru największych stacji radiowych doi romantyzm jak wątłą krowę – którą jest – dobrze jest usłyszeć nonszalanckie „Baby, you’re just another love song”.

Witamy w Łonie

Dalej wita nas ukłon w stronę sercokształtnego pudełka Nirvany, czyli kobiecy głos w radiu W.O.M.B – łono – „A jeśli wy, moje zwierzaczki, nauczycie się słuchać, pozwolę wam się z powrotem do niego wdrapać”. Od tego momentu jesteśmy porzuceni na środku pustyni, z całym idącym za tym niepokojem. Jesteśmy głusi, a to jest piosenka dla nas.

Ze wszystkich utworów, tylko do jednego został nakręcony teledysk. Klip do „Go With The Flow” składa się wyłącznie z trzech kolorów – czerni, czerwieni i odrobiny bieli. Reszta pojawia się dopiero pod koniec. Choć można myśleć, że efekt ten uzyskano w postprodukcji, to członków zespołu rzeczywiście pomalowano czarną farbą. Teledysk przedstawia to, co cały album – bandę maniaków mknących przez pustynię, jakby jutra miało nie być, i którzy ostatecznie lądują właśnie w łonie.

Album zawiera kilka ukrytych treści, to znaczy, były one ukryte w czasach płyt CD. Kiedy włożyło się płytę do odtwarzacza i przewinęło wstecz, za początek pierwszego utworu, to można było znaleźć „The Real Song For The Deaf”. Kawałek zaczyna się od dziwnego, przesterowanego głosu, a później przechodzi w mieszankę niskiego przekształconego basu i szumów. W skrócie, można mieć wrażenie, że rzeczywiście się ogłuchło.

Jeśli album nie byłby już wystarczająco niepokojący, to kiedy puści się utwór „God Is In The Radio” od tyłu, to usłyszy się szept: „Jestem tuż za tobą, patrzę. Spójrz przez lewe ramię. Jesteś w moich dłoniach”. W tym przypadku akurat nie mamy do czynienia z omamami słuchowymi, a słowa miały zostać dodane po tym, jak producent Eric Valentine zakończył prace nad albumem. Studio wymagało od zespołu zaangażowania Valentine’a przy produkcji, jednak zdaniem Homme’ego nie spisał się on w swojej roli i jedynie zajmował się nagraniem ścieżek. Niektórzy pośród szeptów słyszą też słowa „Erics in the room”, co ze wstawki czyniłoby drobną drwinę z nieproszonego producenta.

Nienasycone pożądanie

Ostatnią stacją jest W.A.N.T – pożądanie – gdzie Dave wcale nie mówi „dobranoc”. Do celu naszej podróży docieramy przy dźwiękach „Mosquito Song”. Przekaz kojącej ballady jest prosty – „wszyscy jesteśmy tylko pokarmem, który jeszcze nie umarł”.

Ostatni utwór albumu też jest na swój sposób ukryty. Aby go usłyszeć, trzeba zostawić radio w spokoju, nie przewijać na początek, nie zmieniać płyty. Po minucie absolutnej ciszy słyszymy szalone śmiechy w rytm ciężkiego riffu, a dopiero później spokojną gitarę akustyczną.

Na „Songs For The Deaf”  można usłyszeć cały geniusz Queensów. Łączą oni czysto rockowe riffy z popowymi melodiami, jak za najlepszych czasów grunge’u. Utwory wpadają w ucho, nucą się same i nie tak łatwo o nich zapomnieć. To dlatego do dziś w radiu regularnie można usłyszeć „No One Knows”. Tym albumem Queens of the Stone Age ożywili nie jeden, a dwa gatunki – udało im się wskrzesić grunge w nowym millenium, jak i wprowadzić pustynny rock do mainstreamu.

Jak można się śmiać z tego, że największą ułomnością kontrkultury jest to, że z czasem staje się modą, to „Songs For The Deaf” pozostaje najlepszym przykładem na to, czym powinien być rock. Z każdym kolejnym kawałkiem słuchaczowi serwowana jest uczta mięsistych gitar, pikantnych solówek, twardej jak kość perkusji i delikatnego, a jednak momentami ostrego, wokalu. Tego albumu chce się słuchać głośno i póki się nie ogłuchnie.


Autor: Henryk Mamica-Hüsken

Zdjęcie: Queens Of The Stone Age/YouTube

Henryk Mamica-Hüsken

Dajcie mi kawę i papierosa, a zrobię wszytsko. Piszę o historiach stojących za muzyką i mam zamiłowanie do wszystkiego, co nieświęte.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *