Pekapeizm i sztuka dziesięciominutowego śniadania

Pekapeizm to coś, w co popadłem na studiach. Reakcja na przerażające mnie miasto, kompromis pomiędzy tym, co tu, a tym, co może być tam. Nie wiem nawet, za czym się uganiam, ale wiem, że nie robię tego na marne. Ostatecznie mam przynajmniej powód do narzekania.

Zaczyna się o 4:45, kiedy dzwoni pierwszy budzik. Po nim, w odstępnie 5 minut, dzwonią trzy kolejne. Zaskakująco łatwo wstaje się o piątej nad ranem. Wiem, że dzień  tak naprawdę jeszcze się nie zaczął i przez najbliższe kilka godzin nikt nie będzie mi zawracał głowy. Wstaję więc w zupełnym spokoju, wkładam przygotowane rzeczy albo wygrzebuję coś ze sterty ciuchów na fotelu, po czym łapię wypchaną po brzegi torbę i wychodzę. Pakuję się do samochodu, który dzień wcześniej zaparkowałem przed garażem, aby zgrzytem ciężkich stalowych drzwi nie budzić ojca. Jadę po pustych, ciemnych ulicach wsi, potem wzdłuż drogi ekspresowej S52 i w końcu parkuję obok kładki kolejowej niedaleko dworca głównego w Bielsku-Białej.

Zazwyczaj do odjazdu pociągu mam od dziesięciu do dwudziestu minut. Sprawdzam, na którym peronie stoi, mimo że prawie zawsze stoi na tym samym. Potem idę zapalić, aby zabić czas. Nauczyłem się chować pod schodami prowadzącymi na kładkę, od kiedy bezwstydnie paliłem na środku peronu, gdzie poza mną i dwoma ochroniarzami nie było ani jednej żywej duszy. Czy pan wie, ile mandatu jest za palenie na dworcu? – zapytał starszy z nich – Pięćset złotych, proszę pana. Zgasić to i do kosza. Pod schodami z daleka widzę, kiedy zaczynają obchód, a wtedy zręcznym ruchem dłoni chowam odpalonego papierosa, póki nie znikną za rogiem. Swoją drogą palenie papierosów na pusty żołądek jest cholernie niezdrowe. Czuć, jak ci wykręca kiszki.

Pierwszym pociągiem jadę do Katowic, co zajmuje niecałą godzinę. Staram przez nią nie zasnąć i zazwyczaj przeglądam telefon, słucham muzyki albo bezczynnie gapię się w okno, póki nie usłyszę komunikatu: Szanowni państwo, zbliżamy się do stacji Katowice. Tutaj zaczyna się ścisły, dopracowany schemat. Stoję jako pierwszy przy drzwiach, gotowy do wciśnięcia przycisku, jak tylko ten zaświeci się na zielono. Wysiadam, zjeżdżam ruchomymi schodami w dół, skręcam w lewo, przechodzę przez rozsuwane drzwi do dworca, potem w prawo i prosto do pierwszego wolnego terminalu przy McDonaldzie. 2forU, McTost z serem i bekonem, kawa, personalizuj, bez cukru, drukuj ten cholerny paragon, dawaj mi numer, dawaj zamówienie i marsz przed dworzec. Patrzę na cyfrowy zegar, który wisi nad wejściem do Galerii Katowickiej. Godzina 7:02, mam 15 minut do odjazdu kolejnego pociągu, z czego pięć minut wcześniej powinienem już zmierzać w kierunku peronu. Wciskam tego tosta, zapijam kawą i odpalam pierwszego porządnego papierosa tego dnia. Ten wchłania się bez oporów, wszystko zwalnia, a moja głowa robi się lekka. Ludzie idą z i w kierunku dworca. Kobieta w granatowym płaszczu, mężczyzna z aktówką, facet z torbą. Patrzę znowu na zegar, mam minutę, dopalam papierosa w pośpiechu, wyrzucam go razem z kubkiem do kosza i wracam na dworzec. Sztukę dziesięciominutowego śniadania opanowałem niemalże do perfekcji.

Z Katowic do Wrocławia jadę około dwóch godzin. W tym pociągu wyciągam książkę, tym razem Dziennik Rumowy Thompsona. Czytam o tym, jak dziennikarz Paul Kemp ucieka do Portoryko, aby pracować dla marnej gazety o nazwie „Daily News”. W połowie rozdziału zaczyna się kontrola biletów. Konduktor skanuje kod z mojego telefonu. Nie działa. Może pan rozjaśnić? Działa.  Jeszcze dowodzik. I z drugiej strony. Dziękuję. Kiwam głową, kończę rozdział i odkładam książkę do torby. Wyciągam poduszkę podróżną i przez najbliższą godzinę pogrążam się w dziwnym półśnie, słuchając w słuchawkach jakiegoś albumu, który wszyscy wychwalają, a ja ledwo co znam. To dzięki temu teraz mogę powiedzieć, że tak, rzeczywiście, Blood On The Tracks Boba Dylana to najlepszy album na złamane serce.

Koleje i muzyka idą w parze. Gary Clark Jr. – When My Train Pulls In, Joshua James – Crash This Train, Jimi Hendrix – Hear My Train A Comin’ – to tylko kilka kawałków, które przychodzą mi do głowy. Pociąg jest miejscem zmian, pożegnania się z jednym przystankiem  i zmierzaniem do następnego. Albo, w najgorszym wypadku, można się pod niego rzucić.  Pamiętam, że kiedy byłem jeszcze małym chłopaczyną, wujek powiedział mi, że  przy torach leżą porzucone buty. Podobno uderzenie pociągu jest tak silne, że dosłownie wyrywa człowieka z butów, które potem nie zawsze udaje się znaleźć. Nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek jakieś widział.

Przed dworcem we Wrocławiu odpalam kolejnego papierosa. Podchodzi facet i prosi o dwa złote. Ma masywnego guza na czole, zaropiałe oko i wysypkę na pół twarzy. Pobili mnie – mówi. – Widzisz pan, jak mnie urządzili? Prosi jeszcze o papierosa, którego mu daję i odpalam. On kiwa na do widzenia i skromnie odchodzi, a ja łapię siedemdziesiątkę w kierunku Osobowic.

Zdążam jeszcze na papierosa przed zajęciami. Zresztą, mimo że przychodzę praktycznie na styk, to zazwyczaj jestem i tak pierwszy, więc czekam, aby mieć, z kim zapalić. Zajęcia mam do 13:30, pociąg powrotny o 16:39. Przez chwilę stoję jeszcze ze znajomymi na kolejnym papierosie, póki wszyscy nie rozejdą się w swoją stronę. Idę do Galerii Dominikańskiej wziąć zestaw z McDonalda na wynos i zjeść go nad Odrą. Po tym zostają mi jeszcze dwie godziny, które albo spędzam, gadając z kimś ze znajomych, o ile ktokolwiek ma czas, albo błąkając się po mieście.

Jeśli akurat trafi się paskudna pogoda, to jestem w stanie przez trzy godziny siedzieć w kącie dworca, wczytany w książkę albo wpatrzony w telefon. To jeszcze nie jest takie złe. Źle robi się, kiedy pociąg na trasie ze Świnoujścia do Wrocławia zdąży sobie wyrobić godzinne opóźnienie. Wtedy mam ochotę wbijać łokcie w przypadkowych przechodniów albo wszcząć awanturę z pierwszym lepszym konduktorem. Jakim cudem taki burdel jest w ogóle możliwy?! Do jasnej cholery w Japonii przy minutowym opóźnieniu konduktorzy kajają się przed przejezdnymi! Rączki całują! A wy co? – krzyczy głos w mojej głowie, kiedy patrzę to w lewo, to w prawo, licząc, że gdzieś wyłoni się lokomotywa zmierzająca w stronę Bielska.

Trzygodzinną drogę powrotną staram się w większości przespać. Budzę się jakoś przed Rybnikiem i wtedy piszę do koleżanki Znowu przejeżdżam przez twoje miasto, wciąż pięknie u was zachodzi to słońce, dobrze, że trzymacie poziom. Potem Goczałkowice-Zdrój i pociąg zamienia się w statek, przecinając rozległy staw, w którym odbijają się ostatnie promienie. To zawsze jest piękny widok, nagroda po długim dniu. Dalej została już tylko Pszczyna, Czechowice-Dziedzice i dwadzieścia minut później jestem z powrotem.

Jest ciemno, wracam kładką, spoglądając na rozświetlony dworzec. Wrzucam torbę do auta, odlewam się przy krzakach, bo jestem zbyt skąpy, aby zapłacić złotówkę w dworcowej toalecie, i wracam na swoją opuszczoną przez Boga, a zapomnianą przez diabła wieś, którą mimo wszystko sobie cenię. Po drodze mijam jeszcze wielkie żółte „M” i sam nie wiem, czy już chce mi się rzygać.

Kładąc się z powrotem do łóżka, czuję, jak bolą mnie mięśnie, dupa od siedzenia i kręgosłup od noszenia torby z laptopem, książką, poduszką, ładowarką i czymkolwiek, co tam wpakowałem. Jest po 21:00, w końcu zamykam oczy i jestem dumny ze swojego męczeństwa. Nieważne, że wróciłem tam, skąd wyjechałem. Walić cel, liczy się droga. Byle nie skończyć w redakcji marnej gazety, pijąc rum albo wypalając sobie płuca. Leżę jak ten martwy kloc. Kolejna ofiara pekapeizmu.


Autor: Henryk Mamica-Hüsken

Zdjęcie: Instagram

Henryk Mamica-Hüsken

Dajcie mi kawę i papierosa, a zrobię wszytsko. Piszę o historiach stojących za muzyką i mam zamiłowanie do wszystkiego, co nieświęte.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *