Spoglądając w otchłań z Henrym McHenrym – recenzja musicalu „Anette”

„Anette” to długo wyczekiwany muzyczny dramat romantyczny w reżyserii Leosa Caraxa z muzyką i piosenkami autorstwa zespołu Sparks. Skusił mnie pięknym wizualnie trailerem, Złotą Palmą oraz gwiazdorską obsadą, (Marion Cotillard, Adam Driver, Simon Helberg) a zostawił w głębokiej konsternacji. To film, który ciężko jednoznacznie ocenić. Złożony z tylu sprzeczności, jest jednocześnie świeży i odtwórczy. Sztuczny i boleśnie prawdziwy. Nowojorski recenzent Eric Kohn nazywa „Annette” balansowaniem na granicy między „geniuszem a upadkiem”. Plakat tańczących bohaterów pośrodku fal idealnie oddaje istotę tego specyficznego dzieła.
Na wstrzymanym oddechu

Tajemniczy głos na początku filmu prosi o zachowanie ciszy i wstrzymanie oddechu. Czeka nas bowiem jazda na rollercoasterze pełnym wrażeń. Bez trzymanki. Szalone tempo luźno powiązanej akcji spowoduje zawrót głowy u niejednego widza. Postmodernistyczne zjawisko z przełomu lat 80. i 90. znane jako francuski neobarok, (w którym specjalizuje się Carax) nie jest bowiem dla każdego. Reżyser w jednym z wywiadów przyznał, że od naturalności, w kinie woli eksperyment, sztuczność i brak reguł. A także przerost formy nad treścią. Wszystkie te elementy znajdziemy w „Anette”, która dzieli oglądających na wielbicieli i zagorzałych krytyków już od momentu wkroczenia do kin.

Podążając śladami „La La Landu”, Carax maluje obraz zakochanej pary o wielkich ambicjach i równie wielkich problemach. Bohaterowie wyśpiewują niezmordowanie całą gamę emocji przy każdej okazji. W trakcie korzystania z toalety, porodu czy tańca na statku podczas burzy. Przedstawiciele romantycznych wizji musicali i zakrywania niewygodnych elementów życia kotarą milczenia przewracają się w grobie, a reżyser zaciera ręce z okazji udanej prowokacji.

Parę słów o fabule

Ona, Ann Defrasnoux (Marion Cotillard) to złoty słowik w klatce operowego Sacrum. Z każdym kolejnym spektaklem umiera z miłości na oczach widowni, głodnej teatralnego dramatyzmu. On, Henry McHenry (Adam Driver) to ekscentryczny komik stand-uper, wielokrotnie drwi ze śmierci oraz wszelkich kulturowych tabu. Nie występuje dla pieniędzy, kobiet czy sławy. Przynajmniej tak twierdzi podczas jednego ze swoich występów.

Wśród fleszy paparazzi nasi bohaterowie z pozornie różnych światów przeżywają miłość, o której więcej śpiewają, aniżeli pokazują. Sielanka i amory kończą się po narodzinach ich niezwykłej córki, Anette. Dziewczynka jest marionetką dosłownie i w przenośni. Miotana między światem realnym a umownym, pokazuje jak to jest znaleźć się w szponach człowieka opętanego egoizmem.

Zmiana tempa akcji

Gdy na scenie pojawia się Anette, fabuła rozpędzona niczym motor McHenryego, z czasem zaczyna zwalniać. Potyka się o filmowe klisze, z których sama drwiła na początku. Rzeczywistość niezdrowo miesza się z przesadzonym kiczem i absurdalną bajkowością, od której jak od wszystkiego w nadmiarze, zaczyna mdlić. Ironiczna tautologia piosenek przesiąka poza warstwę muzyczną zatruwając ostatnie kęsy musicalu, który zapowiadał się na obiecującą ucztę dla kinomanów.

O aktorach

Z chaosu wrażeń warto wyłowić jednak aktorskie perełki. Na pochwałę zdecydowanie zasługuje zjawiskowy Adam Driver. W swojej kreacji nurkuje na bezdechu w otchłanie narcystycznego szaleństwa, zatracając się w nich zupełnie. Gardzi swoją publicznością, jednocześnie potrzebując uwielbienia tłumu niczym tlenu. Oglądanie go na ekranie to czysta przyjemność. Marion Cotillard niestety nie dotrzymuje kroku partnerowi, ale jej rola nie jest aż tak wymagająca. Wszak jako kobieta powinna w pewnym momencie ugryźć zakazane jabłko (poznając przy tym smak toksycznej miłości) i chcąc nie chcąc usunąć się ze sceny, by ukochany mężczyzna znów mógł błyszczeć w centrum uwagi. Na to przecież naciska, kochająca bezwolne księżniczki w tarapatach, kultura. Oraz wiecznie zazdrosny McHenry, który z chwili na chwile ukazuje swoją prawdziwą, diabelską twarz. Twarz, na której emocje odmalowane są jak na dłoni.

Podsumowanie

„Anette” z początku zawierała w sobie wszystko, co mogłoby wynieść ją na szczyty współczesnych musicali. Artystyczne kadry pieściły oczy, absurdalne rozwiązania z początku intrygowały oraz zadziwiały. Carax próbował także żonglerki paroma najgorętszymi tematami ostatnich lat. Były więc różnice w rolach męskich i żeńskich przedstawione poprzez interesujące wizualnie metafory. Były ironiczne szpilki wbijane w media i społeczeństwo żerujące na tanich sensacjach. A także zgubny pęd za sławą czy w końcu eksploatacja najmłodszych, kojarząca się z bogato nagłaśnianą akcją #FreeBritney. Jednak w tym gatunku filmowym miara poruszanych problemów się przebrała, skutkując zmęczeniem materiału. Ile godzin można przecież spędzić na rollercoasterze w wesołym miasteczku?

Koniec końców „Anette” to film niebanalny. Powinien przypaść do gustu fanom mocnych wrażeń i niestandardowych połączeń. Jednak mi po napisach końcowych na usta ciśnie się fragment z pierwszego utworu musicalu „Budżet jest spory, ale to za mało”. Za mało by odpowiednio dawkować taką mnogość tematów.


Autorka: Emilia Głowacz

Zdjęcia: Google grafika

Emilia Głowacz

Pozytywna, kreatywna studentka Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej oraz Grafiki Komputerowej. Wrażliwa na świat i ludzi, od małego zaczytana w książkach. W liceum pisała wiersze, co zaowocowało instagramowym kontem @przemyslnik_poezja. Interesuje się sztuką, muzyką, socjologią - kulturą w szerokim tego słowa znaczeniu. Lubi eksperymentować, dociekać i wychodzić z inicjatywą. "Be brave enough to be bad at something new".

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *