Trzy dni w Cannes – relacja z festiwalu
Na mapie każdego kinomana Francja jest obowiązkowym punktem do odwiedzenia. Nie bez powodu. W końcu to ojczyzna Nowej Fali a w jej malowniczej stolicy, wyjętym niczym z pocztówki Paryżu osadzonych zostało mnóstwo filmowych romansów. Do tego należy dodać jeszcze festiwal, który każdego roku zamienia Francję w światową stolicę kina. Wyjazd do Cannes na jedną z trzech największych imprez filmowych w Europie staje się marzeniem. Jego realizacja, natomiast to już, parafrazując Korę, wyższa szkoła jazdy.
Po raz pierwszy zdobyć akredytację na Festiwal w Cannes próbowałem w 2019 r. Odkryłem wtedy program 3 Jours À Cannes, który daje młodym ludziom w wieku 18-28 lat wstęp wolny na pokazy filmów. Rzecz jasna akredytacja obejmuje jedynie główną część festiwal, bez selekcji współtowarzyszących Semaine de la Critique czy też Quinzaine des Réalisateurs. Co więcej, posiadanie akredytacji to jedno, użycie jej, by dostać darmowy bilet (czy też „zaproszenie”) na wybrany pokaz to drugie. Tak czy siak, perspektywa wyjazdu na Lazurowe Wybrzeże rozpaliła moją wyobraźnię, skłoniła do napisania listu motywacyjnego i wypełnienia formularza zgłoszeniowego, który nie został jednak zaakceptowany. Ominęły mnie wówczas wygrane Parasite Joona-ho Bonga, Atlantyku Mati Diop, czy mojego ukochanego Portretu kobiety w ogniu Céline Sciammy. Potem przyszedł Covid-19, nauka nowej pandemicznej i studenckiej rzeczywistości. Dopiero za namową koleżanki pracującej w Nowych Horyzontów postanowiłem spróbować w tym roku, tym razem z sukcesem.
Żeby jednak móc doświadczyć, chociaż odrobiny canneńskiego słońca, trzeba sobie wyjazd zorganizować. Choć festiwal daje wizę oraz zniżkę na lot linii Air France, polski Lot okazał się tańszy. Mimo że wokół pałacu jest pełno hosteli lub tanich hoteli, trzeba się pospieszyć z ich rezerwacją, chyba że stać kogoś na La Croisette. Alternatywą jest poszukanie sobie hotelu na obrzeżach miasta, ale z dojazdem autobusem do centrum (jak w moim przypadku) lub nocleg w Nicei i dojazd pociągiem. Ewentualnie poznanie innego współuczestnika i dokwaterowanie się do niego. Można też narzekać na różnice cenowe pomiędzy euro a polskim złotym, ale z lekkim wsparciem finansowym od rodziców nie było problemów. Ostatnią kwestią pozostaje jeszcze dogadanie się z prowadzącymi zajęć w sprawie nieobecności.
Z Wrocławia wyleciałem wpół do szóstej 26 maja. Lot do Nicei wiązał się z przesiadką w Warszawie. Około dziesiątej znalazłem się we Francji, pełen zadziwienia nowym miejscem i ekscytacji związanej z lataniem. Złapałem pociąg do Cannes, którego, jak sprawdziłem wcześniej, trasa wiodła praktycznie wzdłuż wybrzeża. Patrząc przez okno, widziałem niebieskoszarą, przeeksponowaną od Słońca wodę i powoli, przez emocje wynikające ze stresu podróżniczego, docierało do mnie, gdzie się znajdujące. Starając się trzymać przygotowanego wcześniej planu, po wyjściu z pociągu znalazłem biuro akredytacji, wcześniej usiłując znaleźć jeszcze przechowalnie bagażu, bo nie chciałem od razu jechać do hotelu. Po wypełnieniu formalności i odebraniu identyfikatora mogłem zacząć się cieszyć festiwalem.
Jak na festiwalu w Nowych Horyzontach, w Cannes istniał system internetowych wejściówek. Żeby dostać bilet na seans, należało go zarezerwować kilka dni wcześniej przez specjalną stronę. Niestety, oznaczało to poranną walkę o przeciążony serwer i dostęp do sieci. Na szczęście, jako posiadacz akredytacji 3 Jours À Cannes mogłem bez komplikacji wejść na specjalne dla tej grupy pokazy filmów festiwalowych zorganizowane w małym kinie Les Arcades położonym niedaleko Pałacu Festiwalowego. Problemem były natomiast długie kolejki współuczestników do bardziej popularnych filmów, dlatego część seansów sobie odpuściłem. Na szczęście ukochanego Parka Chan–wooka w Polsce dystrybuuje Gutek Film.
Jedynym filmem, jaki widziałem pierwszego dnia był Armageddon Time Jamesa Graya, twórcy Małej Odessy lub Ad Astry z Bradem Pittem. Jego najnowszy film na wpół autobiograficznie zabierał widza do Nowego Jorku początku lat 80., pokazując skrawek życia młodego chłopaka z żydowskiej rodziny. Porusza się tematy nierówności społecznych i rasowych, demitologizuje mit amerykańskiego snu, nawiązuje do budujących swoje wpływy Trumpów (tak, tych Trumpów). Choć w mojej opinii wiele rzeczy mogło zostać zrobione lepiej, cały seans okazał się zaskakująco bardzo dobrym. Dobrze wpisujący się w obecne problemy w USA, zachwycający rolami Anne Hathaway i sir Anthony’ego Hopkinsa oraz stymulujący zmysł estetyczny.
Następny dzień przyniósł mi dwie legendy. Pierwszą była największa outsiderka wśród francuskich twórców, Claire Denis, autorka m.in. Pięknej pracy, Białej Afryki oraz High Life. Jako widz nowohoryzontowy specjalnie wstałem wcześniej i zająłem pierwsze miejsce w kolejce, a w zasadzie zająłbym, gdybym nie pomylił autobusów. Na szczęście Denis nie jest mainstreamowa, więc było sporo wolnych miejsc. Choć próg wejścia może odstraszyć przeciętnego widza Stars at Noon są warte zachodu, chociażby dla fantastycznej Margaret Qualley w roli amerykańskiej dziennikarki usiłującej wyjechać z Kostaryki, demokratycznego kraju z wiecznie przesuwanymi wyborami. Typowa dla reżyserki tematyka postkolonialna bije z ekranu w każdej częstotliwości, a unikanie, czy nawet ironizowanie typowych motywów znanych z filmów hollywoodzkich nadaje większej intymności, imersji całej historii. Grand Prix w pełni zasłużone, wiwatowałem z łóżka hotelowego, oglądając transmisję w telewizji.
Drugą legendą, dość nieoczekiwanie, okazał się Gene Kelly. Udało mi się bowiem dostać na pokaz zremasterowanej w 4K klasycznej „Deszczowej piosenki”. Jak prawdziwy kinoman siedziałem w pierwszym rzędzie, gdzie obraz z ekranu trafia najpierw, a na sali była obecna Patricia Ward Kelly, wdowa po nim. A że film mnie zachwycił ponownie, przypomniał, dlaczego uwielbiam kino (a zwłaszcza musicale) i przywrócił „idealistyczną wiarę naprzeciw cynicznemu światu”.
Pozostałe filmy widziane w Cannes były w najlepszym wypadku dobre, w najgorszym średnie. Potrafię znaleźć pozytywy w Forever Young Valerii Bruni Tedeschi oraz Le otto montagne Felixa van Groeningena i Charlotte Vandermeersch, ale do ideałów im daleko. Natomiast Frère et Sœur, choć zachwyciło Cahiers du Cinéma, pomimo Marion Cotillard i Golshifteh Farahani w obsadzie, pokazało mi, że francuskie kino ma też niedobre filmy.
Resztę czasu spędziłem na zwiedzaniu. Po raz pierwszy jadłem mule z frytkami. Były bardzo dobre, choć dopiero po zamówieniu dotarło do mnie, że nie mam pojęcia jak jeść małże. Spacerowałem bez celu, trochę szukając lokacji ze Złodzieja w hotelu Alfreda Hitchcocka czy Ronina Johna Frankenheimera, trochę patrząc pod nogi, żeby nie nastąpić na odcisk Andrzeja Wajdy. Pochłaniałem atmosferę festiwalu i klimatu podzwrotnikowego śródziemnomorskiego, smakując przy tym lodów oraz zimnego soku pomarańczowego.
Faktem jest, że mogłem zobaczyć więcej filmów, nie chciałem jednak ryzykować z nocnymi pokazami, gdy do hotelu miałem pięć kilometrów od Pałacu Festiwalowego i pomiędzy całe nieznane miasto w obcym kraju. Nie przedzierałem się przez tłumy, by spojrzeć na ogrodzony czerwony dywan. Nie pakowałem ancuga do bagażu podręcznego, by czekać w nim na pełnym słońcu w kolejkach last ticket do Grand Théâtre Lumière na pokazy galowe. Nie widziałem nikogo znanego, żadnego twórcy schowanego za tłumem paparazzi i fanów lub ukrytego w pokoju hotelu na La Croisette. Młoda polska aktorka Sandra Drzymalska chwaliła się, że tegoroczny Festiwal w Cannes był jej pierwszym (promowała Io Jerzego Skolimowskiego). Ona poznała Cannes od strony klasy wyższej, arystokratycznej wręcz. Ja natomiast od strony robotniczej.
Gdy w niedzielę opuszczałem Cannes, nie czułem jednak zawodu. Patrzyłem na miasto z góry przez pryzmat doświadczeń z tych kilku dni w nim, z pewnością bogatszy. To była piękna podróż. Tania, a mimo to droga. Prosta, a pełna komplikacji. Skromna, ale wciąż bogata. Bez blichtru, czerwonego dywanu i drogich hoteli. Za to z poczuciem Dasein.
Czy pomimo tego, uważam swój wyjazd i uczestnictwo za udane? Owszem, też pytanie. Czy chciałbym pojechać znowu? Tak. Ale jako twórca.
Autor: Kacper J. Kowalski
Zdjęcia: Własne