Wszystkiego konwencjonalnego!
Białe święta – od kilku lat większość z nas doświadcza ich tylko na ekranie. Rodziny zbierają się przed telewizorem, aby po raz setny zobaczyć Kevina samego w domu lub Grincha. Połączeni prostym przekazem, zapominają o różnicach pokoleniowych i ideologicznych.
Filmy świąteczne nie proponują nowych, odkrywczych historii. Twórcy sprzedają ten sam produkt, zmieniając jedynie opakowania. Dlaczego klisza i banał tak silnie wpisały się w kulturę popularną? I dlaczego w okresie świątecznym niespecjalnie nam to przeszkadza?
Odrobina klasyki
Pierwszy świąteczny film łączący pokolenia to nie przygody Kevina, lecz Opowieść wigilijna. Na przestrzeni lat powstało kilkadziesiąt adaptacji dzieła Dickensa – od wersji kinowych po te z muppetami w roli głównej. To przypowieść moralizatorska, w której skąpy staruszek otrzymuje lekcje życia od trzech duchów pokazujących mu święta przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. Niestety, z upływem czasu straciła na aktualności.
Dziś przeciętny widz nie dąży do przemiany serca. Pragnie oderwać się od trosk dnia codziennego. Szczególnie w święta, gdy zasłużony odpoczynek poprzedza szereg mniej lub bardziej lubianych rytuałów. Na tym zbudowano famę Kevina samego w domu. Film Chrisa Columbusa przekonuje prostym, slapstickowym humorem. Oto dwójka złodziejaszków dostaje łupnia od rezolutnego urwisa. W drugiej części zmieniona zostaje jedynie sceneria. Z amerykańskiego przedmieścia Columbus przenosi widzów do Nowego Jorku.
Nieskomplikowana rozrywka ponad podziałami. Do tego dążyli twórcy W krzywym zwierciadle: Witaj święty Mikołaju! i szeregu komedii w stylu Święta Last Minute. Ostatni tytuł pokazuje, że przed pewnymi konwencjami nie ma ucieczki. Filmy te można zobaczyć na Polsacie i TVN-ie, zawsze po kolacji wigilijnej, kiedy, będąc objedzonym do oporu, można osunąć się w fotelu i przedrzemać kilka momentów bez utraty wątku.
Święta w Nowym Jorku
Od niedawna jednoczącą rolę Polsatu i TVN-u przejęła platforma Netflix. Ze swoją ofertą wykracza poza granice klasyki. Filmy i seriale świąteczne to dochodowy biznes. Niektórzy okres świąteczny zaczynają w listopadzie. I dobrze, inaczej nie zdążyliby zapoznać się ze wszystkimi nowościami. Platforma oferuje dużo, nawet więcej, niż można przetworzyć.
Prym wiodą ekranizacje literatury młodzieżowej ze śniegiem i choinką w tle. W tym roku studio Netflix zajęło się Dashem i Lily na podstawie powieści Davida Levithana i Rachel Cohn. W serialu mamy Nowy Jork, Mikołaja w domu towarowym i wszystkie świąteczne szlagiery na jednej playliście. Ale to, czym serial tak uroczo (nie) wyróżnia się na tle innych pozycji, to jego sztampowa oś fabularna.
Pomysł jest prosty. Szesnastoletnia Lily pragnie znaleźć bratnią duszę w wielomilionowym mieście. Zostawia tajemniczy notatnik w księgarni, obok powieści Sallingera, i czeka, kto podejmie wyzwanie. Znajduje go Dash – cynik i antyfan świąt do kwadratu. Co wyniknie z gry pomiędzy tą dwójką? Na pewno coś lekkiego, idealnego do skonsumowania między barszczem a makowcem. W przypadku Dasha i Lily mamy do czynienia z intelektualnym przeciąganiem liny okraszonym uroczymi gagami i wpadkami, których banalność możemy wybaczyć z uwagi na porę roku.
W podobnym nurcie powstał szereg produkcji takich jak W śnieżną noc, Świąteczny kalendarz czy Prezenty z nieba. Oglądając jedną z nich można mieć wrażenie, jakby widziało się wszystkie, ale ręka i tak chwyci za pilot, a palec wciśnie przycisk odtwarzania.
Uroczy banał
Gdy polskiego widza znudzi Ameryka, może poszukać czegoś na własnym poletku. Polscy twórcy wychodzą naprzeciw oczekiwaniom i tworzą Listy do M. To idealny pomost łączący pokolenia. Film powstał na kanwie amerykańskiego hitu Love actually. W Listach do M. każda kobieta znajdzie coś dla siebie. Co prawda, trzeba iść na pewne kompromisy. Hugh Granta zastępuje Tomasz Karolak, ale co z tego, skoro można zasiąść przed ekranem z mamą, babcią i piernikami w czekoladzie?
Są to filmy nie tylko do rodzinnego oglądania. Większość z nich można włączyć podczas babskiego nocowania. W święta wierzymy nie tylko w cuda, ale i w cudownych chłopców przemieniających zwykłe dziewczyny w księżniczki. Z takim schematem mamy do czynienia w Zamianie z księżniczką – świątecznej wariacji na temat Księcia i żebraka Marka Twaina, utrzymanej w duchu współczesności. Oglądamy dziewczęce marzenia na tle śniegu, w blasku lampek choinkowych i nie chcemy niczego przełomowego. Liczymy na tę konwencję, niczym na prezenty od Mikołaja. Każda z nas była grzeczna i w sumie zasłużyłyśmy.
Nieszkodliwy rytuał
Świąteczny książę, Świąteczny rycerz, Randki od święta, Kronika świąteczna… Nowe tytuły wyrastają na liście, jak grzyby po deszczu. Rok w rok jest ich coraz więcej, a popyt pozostaje niezmienny.
Tu chodzi o konkretną atmosferę. Oglądanie schematycznych produkcji jest jak łamanie się opłatkiem i pasterka dla niewierzących. W filmach świątecznych znajdujemy to, czego brakuje nam w rzeczywistości. Są w nich śnieg, rodzinne ciepło i – przede wszystkim – nadzieja. Tylko przed ekranem wierzymy, że magia świąt przemienia skostniałe serca w żywe, ciepłe organy. Widzimy cuda, są na wyciągnięcie ręki. Jak przyjemnie wierzyć w nie przez półtorej godziny.
Czy uciekać od konwencji i szukać świątecznego kina niezależnego? Można, ale po co? Nikomu nie zaszkodzi, jeśli raz w roku wyzbędzie się pretensjonalności i przyzna, że obejrzenie kolejnej kliszy od Netflixa sprawia zwyczajną przyjemność.
Autor: Kaja Folga
Zdjęcie: shutterstock
„Oglądanie schematycznych produkcji jest jak łamanie się opłatkiem i pasterka dla niewierzących.” – fajne spostrzeżenie – kiedy myślę o Gwiazdce, przed oczami nie pojawia mi się pasterka czy opłatki, tylko właśnie włamywacz z Kevina obrywający cegłą 😀 I w sumie to zupełnie w porządku