Bo życie czasem zaczyna się po trzydziestce. Jan Błachowicz, czyli pięści które mówią więcej niż słowa
Najważniejsza walka w historii polskiego MMA. Nowe rozdanie w kategorii półciężkiej UFC. Czy też może po prostu kolejny dzień w pracy znakomitego wojownika znad Wisły. Starcie Jana Błachowicza (26-8) z Dominickiem Reyesem (12-1) o pas mistrzowski UFC w wadze półciężkiej może być różnie nazywana. Jednak bez względu na nazewnictwo, przebieg tej walki, jej wynik, w nocy z 26 na 27 września 2020 zostanie napisana historia, czy raczej najważniejszy jej akt. To historia człowieka, który we własnym kraju wybił się ponad przeciętność i choć to inni byli w blasku fleszy, jemu to pasowało, gdyż mógł spokojnie udowadniać kto tak naprawdę jest najlepszy. Jan Błachowicz często był niedoceniany, nieco wręcz pomijany, ale dziś to jego nazwisko widnieje wielkimi literami w historii naszego MMA.
Po raz pierwszy, Polak zawalczy o złoto największej organizacji MMA na świecie. Tutaj na chwilę musimy się zatrzymać i wyraźnie zaznaczyć jedną rzecz. Słowo „Polak” jest kluczowe, a raczej rodzaj męski, wszakże to Joanna Jędrzejczyk była polską pionierką, jeśli chodzi o walki mistrzowskie w UFC. To ona pierwsza w historii naszego MMA wdrapała się na najwyższy szczyt w tym sporcie i sześciokrotnie nie dała się z niego zrzucić. Podkreślenie tego uważam za istotne, gdyż nie powinno się, a wręcz nie wolno, nikogo tutaj pomijać. Zwłaszcza gdy mowa o najlepszej zawodniczce w historii polskiego i europejskiego MMA. Po stronie mężczyzn póki co nikt nie był nawet blisko takich osiągnięć. Mieliśmy, i nadal mamy, grupę Polaków walczących dla organizacji Dany White’a. Jednak Wejście do Top 15 w danej kategorii wagowej było póki co szczytem możliwości naszych rodaków, a i tak, poza Błachowiczem rzecz jasna, udało się to tylko Marcinowi Tyburze w wadze ciężkiej oraz Krzysztofowi Jotce w wadze średniej. Żaden z nich nie brał udziału nawet w eliminatorze do walki o pas i choć obaj wciąż są w UFC, marnie widzę ich szanse na osiągnięcie czegoś większego. Ale w przypadku „Cieszyńskiego Księcia” też kiedyś tak myślałem. Chyba wszyscy myśleli. Ale Jan Błachowicz to specjalista od udowadniania wszystkim jak bardzo się mylą.
Błachowicz to sportowe oraz medialne „dziecko” federacji KSW. Ze swoich dotychczasowych 34 walk w karierze tylko dwie stoczył poza KSW i UFC, z czego jedna z nich była debiutem. Przegranym co ciekawe z Marcinem Krysztofiakiem, ale to jest dziś tylko ciekawostka i to bez znaczenia, gdyż porażkami swoje kariery rozpoczynali choćby legenda UFC wagi ciężkiej Andrei Arlovski (29-19), czy na bardziej polską skalę, Mamed Khalidov (34-7-2). O ich ówczesnych pogromcach nikt na szerszą skalę nie usłyszał, podobnie zresztą jak i o Krysztofiaku, który karierę skończył już w 2012 roku. Później „Cieszyński Książe” dołączył do KSW, gdzie wziął udział w eliminacjach. Warto bowiem pamiętać, że mówimy tu o roku 2007. KSW nie było nawet jeszcze cieniem giganta jakim miało się stać, a ich gale odbywały się głównie w hotelu Mariott w Warszawie. Choć akurat gala na której debiutował w federacji Błachowicz, odbyła się we… Wrocławiu. W Hali Orbita dokładniej mówiąc. Eliminacje do KSW działały wówczas na zasadzie turniejów. Aby takowy wygrać, trzeba było zwyciężyć w trzech walkach. Jednego dnia. Błachowiczowi ta sztuka w pełni się powiodła. Dwóch rywali znokautował, z jednym wygrał na punkty. Dołączył do federacji Martina Lewandowskiego i Macieja Kawulskiego, pierwszą walkę na KSW 8 przegrał z Holendrem Andre Fyeetem, po raz kolejny nazwisko które dziś nie ma znaczenia (skończył karierę 10 lat temu z bilansem 5-12), a to co działo się później, no cóż, jak to mówią Amerykanie „and the rest is history”.
Spustoszenie wśród najlepszych w Polsce
Jan Błachowicz w swojej karierze ma kilka przełomów i takowym na pewno był rok 2008. To właśnie wtedy polska scena MMA po raz pierwszy na dobre przekonała się o talencie młodego cieszynianina. Gala KSW 9: Powrót Mistrzów, 9 maja 2008 roku. Tego dnia Błachowicz triumfował w turnieju wagi półciężkiej, ale tym razem naprzeciwko sobie nie miał innych młodych talentów. Antoni Chmielewki oraz Martin Zawada w momencie walki z „Cieszyńskim Księciem” mieli na koncie już kolejno 17 i 24 walki, co wówczas na polskiej scenie MMA było czymś niesamowitym, biorąc pod uwagę to, że ten sport dopiero raczkował w świadomości szerszej publiczności. Obydwu starych wyjadaczy załatwił Błachowicz z bilansem 3-2. Zawada został wypunktowany, a Chmielewski musiał odklepać dźwignię na rękę (balacha). Ten sam los spotkał finałowego rywala Błachowicza, Turka Aziza Karaoglu, może i mniej doświadczonego w mieszanych sztukach walki niż poprzedni rywale Janka, ale za to z kowadłami w pięściach. Po tamtej gali nikt nie miał wątpliwości: uwaga, mamy talent! „Cieszyński Książę” zresztą zaczął to szybciutko udowadniać, zostawiając w pokonanym polu kolejnych rywali. Christian M’Pumbu (walczył później w Bellatorze), Mario Perak (spory talent, który jednak się nie spełnił), Julio Cezar de Lima, czy Wojciech Orłowski. Żaden z nich nie dotrwał nawet do 3. Rundy w starciach z Błachowiczem. Polak wygrał też kolejny turniej w wadze półciężkiej, w finale pokonując Hiszpana Daniela Taberę. Młody polski zawodnik porozbijał doświadczonego rywala w parterze tak straszliwie, że trenerzy hiszpańskiego wojownika musieli rzucić ręcznik, poddając tą walkę. Błachowicz szedł jak czołg. Nie był może tak głośny medialnie jak choćby Mamed Khalidov czy Michał Materla, których gwiazdy lśniły coraz jaśniejszym blaskiem, a już na pewno nie jak Mariusz Pudzianowski, wszakże on był wówczas u szczytu popularności. Jednak zarówno wtedy jak i nawet teraz, Janowi absolutnie to nie przeszkadzało. On po swojemu, po cichutku, ale za to w wielkim stylu rozbijał kolejnych przeciwników. Wtedy jednak pojawił się jeden jedyny wypadek w jego karierze w KSW.
Narodziny mistrza rewanżów i droga do UFC
Marzec 2011 roku, gala KSW 15: Modern Gladiators na warszawskim Torwarze. Walka o zwakowany pas mistrza wagi półciężkiej. Rywalem rozpędzonego Błachowicza jest były zawodnik UFC, sprawca jednej z największych sensacji w historii MMA, gdy pokonał na Pride 33 Antonio Rogerio Nogueirę, Kameruńczyk Rameau Thiery Sokoudjou. Błachowicz tą walką ma potwierdzić swoją dominację i dać jasny sygnał, że wkrótce jego cele wykroczą poza KSW. Niestety jednak Sokoudjou potwornymi kopnięciami na nogi demoluje „Cieszyńskiego Księcia”, sprawiając że ten nie jest w stanie wyjść do trzeciej rundy. Była to pierwsza znacząca porażka Błachowicza w karierze, ale później Kameruńczyk przekonał się o czymś, o czym później przekonało się kilku zawodników w UFC. Jan Błachowicz NIE przegrywa rewanży. Aby odreagować przegraną Polak już dwa miesiące później brutalnie udusił Toniego Valtonena, by w listopadzie 2011 roku stanąć do rewanżu z Sokoudjou. Tam wątpliwości ani błędów już nie było. Błachowicz rozbił rywala udowadniając wszystkim, że jego sufit jest o wiele, wiele wyżej i zdobywając wreszcie ten właściwy, upragniony pas mistrzowski wagi półciężkiej.
Po uporaniu się z demonami przeszłości, polski zawodnik na nowo rozpoczął zwycięski marsz. Od lutego 2012 do marca 2013, Błachowicz nie dał szans trzem byłym zawodnikom UFC, broniąc swego pasa w mistrzowskim stylu. Nie przeszkodziły mu nawet problemy z kolanem, które później zatrzymały jego karierę na ponad rok. Po wygranej nad Goranem Reljiciem ma KSW 22, uwagę na niego zwróciło wreszcie UFC. Błachowicz trafił do elity. Osiągnął to, co było marzeniem niemal każdego zawodnika MMA na świecie. Na debiut musiał czekać prawie dwa lata, przez wspomniane kłopoty z kolanem. W końcu w październiku 2014 roku, jego kariera w amerykańskim gigancie rozpoczęła się. Jednak początki, jak wiadomo, zwykle nie są łatwe… .
Potężne ciosy i to nie tylko od rywali
Debiut w UFC Jan miał niemal jak marzenie. Sztokholm, cała hala ludzi, którzy byli przeciwko niemu, gdyż jego rywalem był Szwed Ilir Latifi, na dodatek rozpędzony dwoma zwycięstwami. Wspominałem już że Błachowicz lubi uciszać swoich krytyków? Tym co prawda zajął się długo po walce z Latifim, ale w niej uciszył wszystkich kibiców w Sztokholmie, fundując szwedzkiemu zawodnikowi brutalny nokaut już w pierwszej rundzie. Od tej pory poprzeczka może iść już tylko w górę. Szkoda jednak, że za poprzeczką nie poszła także forma Błachowicza, który miał zaraz wpaść w największy kryzys swojej kariery. 4 listopada 2015 roku, Kraków. Historia dzieje się na naszych oczach. Po raz pierwszy w historii UFC organizuje galę w Polsce. Amerykanie niestety zlekceważyli polską publikę, słabo wypromowali wydarzenie, a karta walk była, cóż… no gówniana. Nawet w walce wieczoru wystąpili Mirko Filipović i Gabriel Gonzaga, czyli zawodnicy o uznanej marce, ale dawno po swoich najlepszych latach. Tak czy inaczej, Błachowicz mierzył się wówczas z bardzo silnym Brytyjczykiem Jimim Manuwą, który był po porażce, ale przegrać z Alexandrem Gustafssonem to żaden wstyd. Niestety Polak wyraźnie przegrywa na punkty to starcie i od tego momentu wszystko zaczyna się sypać. W kolejnym pojedynku Błachowicz prezentuje się beznadziejnie, a Corey Anderson leży na nim całą walkę i choć w nudnym stylu, to jednak bezproblemowo wygrywa. Zresztą lata później Polak przyzna, że był wtedy w takiej formie, że gdyby Amerykanin chciał, znokautowałby go bez problemu. Aby jakoś odbić się po dwóch porażkach, Błachowicz pokonuje Igora Pokrajaca. Z tym że Chorwat już kiedyś odbił się od UFC, a tamtą walkę dostał chyba tylko dlatego że odbywała się w jego rodzimej Chorwacji. Jednak nawet z nim Błachowicz męczy się niemiłosiernie.
Później przychodzą kolejne dwie porażki. Pierwsza, z rąk Alexandra Gustafssona, jest do przełknięcia, wszakże Szwed dopiero co walczył o pas mistrzowski z Danielem Cormierem. Jednak przegrana z bardzo przeciętnym Patrickiem Cumminsem to kolejna straszna wpadka w karierze Polaka, która miała przesądzić o jego zwolnieniu z UFC. Na szczęście dla nas wszystkich, z jakiegoś powodu tak się nie stało.
Jan Błachowicz wersja 2.0, czyli nigdy nie przestawaj wierzyć
Spójrzmy na sytuację „Cieszyńskiego Księcia” w tamtym czasie. Jest 2017 rok, Błachowicz ma w UFC bilans 2-4, 33 lata, co jak na zawodnika MMA to już dość sporo, a na dodatek jest po dwóch przegranych. Naprawdę nie wiem kto w tamtej sytuacji w UFC zobaczył w Polaku coś, co pozwoliło utrzymać go w federacji, ale mam nadzieję że los wynagrodził to temu komuś, bo inaczej ten tekst dziś by nie powstał, a my nie bylibyśmy świadkami tej pięknej historii.
Tak czy inaczej, Błachowicz był pod ścianą. Kolejna porażka byłaby wyrokiem. O kontrakt musiał zawalczyć tam, gdzie wszystko zaczęło się psuć. W Polsce. UFC powróciło nad Wisłę z kartą lepszą niż wówczas w Krakowie, bo Darren Till, Donald Cerrone, Brian Kelleher czy Karolina Kowalkiewicz to nie było pierwsze lepsze diabli wiedzą co w rosterze UFC. Rywalem Jana Błachowicza był Devin Clark. Utalentowany 27-letni Amerykanin był wówczas po dwóch zwycięstwach i na oczach polskiej publiczności miał zwolnić Polaka z kontraktu i przejść do większych wyzwań. Jednak nie z Janem takie numery panie Clark. Cieszynianin w wielkim stylu poddał Amerykanina w drugiej rundzie, duszeniem w stójce, co rzadko się zdarza. Zgarnął za to bonus w wysokości 50000 dolarów za poddanie wieczoru. Błachowicz wciąż się nie poddał, a jego odbudowa, czy nawet wręcz resurekcja właśnie się zaczęła. Kolejnemu rywalowi, Jaredowi Cannonierowi, który swoją drogą dziś jest blisko walki o pas w kategorii średniej, nie dał większych szans. Pamiętacie jak mówiłem, że Polak NIE przegrywa rewanżów? Podobnie jak wcześniej Sokoudjou, tym razem przekonał się o tym Jimi Manuwa. Brytyjczyk w drugiej walce z „Cieszyńskim Księciem” nie był już na takiej fali, gdyż kilka miesięcy wcześniej ekspresowy i brutalny nokaut zafundował mu Volkan Oezdemir (22 sekundy!). Jednak wciąż był uznanym nazwiskiem w świecie MMA. Ale tym razem nie znalazł sposobu na Polaka, który po profesorsku go wypunktował. Profesurę zaprezentował też w Moskwie. Błachowicz zdominował tam w parterze i udusił trójkątem rękoma groźnego Ukraińca Nikitę Kryłowa, znów zgraniając bonus za poddanie wieczoru. Kolejna walka była tym, o czym jeszcze niedawno Polak mógł pomarzyć. Eliminatorem do walki o pas.
Wiecie jak to jest w sportach walki. Walczysz bardzo solidnie całą walkę, wyglądasz naprawdę dobrze, ale popełniasz jeden błąd. Jedną niepotrzebną szarżę. Tak właśnie wyglądało starcie Jana z Brazylijczykiem Thiago Santosem. Nierozważny atak w trzeciej rundzie, kontrujące uderzenie od rywala i koniec walki. Santos przerwał zwycięski marsz cieszynianina, zapewniając sobie walkę o pas. Ta porażka miała zakończyć marzenia Błachowicza o walce o złoto kategorii półciężkiej. ALE. Deprecjonowanie polskiego wojownika już wcześniej było dla niego turbodoładowaniem. Uciszanie krytyków. Kolejna obok rewanżów specjalność Polaka. Uciszył także byłego mistrza wagi średniej Luke’a Rockholda. Pewny siebie, zadufany Amerykanin postanowił zostać mistrzem półciężkich i już przed pierwszym swoim pojedynkiem w tej kategorii krzyczał o walce mistrzowskiej. Rockhold prowokował Błachowicza, lekceważył go, nie traktował jako poważne wyzwanie i powiedział że ten ma… małe stopy. Po walce z kolei już taki wygadany nie był. Pewnie dlatego że Jan złamał mu szczękę potężnym lewym w drugiej rundzie, kompletnie odłączając mu możliwości logicznego myślenia poprzez brutalny nokaut. Już wtedy zaczęto się zastanawiać, czy aby to nie Błachowicz powinien zawalczyć z Jonem Jonesem jako następny.
Polak ma jednak pewien problem. Znaczy nie jest to problem dla niego, ale dla UFC jak najbardziej. Jest mało wygadany. Nie jest tzw. „trash-talkerem” jak Rockhold, nie obraża swoich rywali przed walką i nie cieszył się wówczas w Stanach popularnością. Dlatego jego droga do walki o pas była dłuższa niż dla innych. Po pokonaniu kolejnej legendy, Jacare Souzy po wyczerpującym pięciorundowym pojedynku, stanął do walki z zawodnikiem, który kiedyś go pokonał – Coreyem Andersonem. Ale zaraz, czy to nie był zatem rewanż? Był. A wy już wiecie co Błachowicz robi w rewanżach. Czy raczej czego NIE robi. W lutym bieżącego roku na oczach mistrza Jona Jonesa, Polak już w pierwszej rundzie odłączył prąd Andersonowi. Zrobił to w tak strasznym stylu, że ten kilka dni później prawie umarł. Dosłownie, bo z uwagi na uraz głowy jego serce na moment przestało bić i tylko cudem wyszedł z tego bez większego szwanku. Wydawało się że to już zwycięstwo ostateczne. Że teraz UFC nie ma wyjścia i musi dać Polakowi walkę o złoto. Otóż nie do końca. Wszakże czempion półciężkiej Jon Jones tydzień wcześniej ledwo obronił swój pas w starciu z Dominickiem Reysesem. 30-letni Amerykanin w oczach wielu powinien był wygrać tamten pojedynek i na tej podstawie zaczął się domagać rewanżu. Wtedy cała saga się zaczęła. UFC chciało ponownie zestawić Reyesa z Jonesem, ale kibice wiedzieli że Błachowicz zasługuje na walkę o pas jak nikt inny. Sam Jones strasznie kręcił nosem. Najpierw mówił że to czas Błachowicza, potem zaczął doceniać Reyesa, później stwierdził że ani jeden ani drugi nie są dla niego wyzwanie, po czym na sam koniec uznał że on to w sumie gdzieś ma wagę półciężką, wygrał tam już z każdym, zwakował pas i teraz zamierza walczyć w wadze ciężkiej. Niby dziwne zachowanie, ale jak na kolesia który pod wpływem alkoholu wywołuje wypadki samochodowe z udziałem kobiety w ciąży, po czym ucieka zostawiając w aucie paczki z marihuaną, wciąga kokainę przed walką przez co wpada na dopingu i powoduje kilka innych afer, niezdecydowanie w przypadku walki o pas to dość normalna sprawa.
Złoty wpis do historii polskiego MMA. Oby dosłownie
Jako iż Jones zniknął z wagi półciężkiej, władzom UFC nie pozostało nic innego jak zestawić ze sobą dwóch pretendentów w walce o zwakowany pas. Takim oto sposobem w nocy z soboty na niedzielę około 5:00 czasu polskiego, na Fight Island w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, na gali UFC 253: Adesanya vs Costa, w co-main evencie, Jan Błachowicz jako pierwszy Polak w historii (raz jeszcze zwracam uwagę na rodzaj męski) zawalczy o złoto UFC. Po wielu wzlotach i upadkach, walce z machiną promocyjną amerykańskiej federacji, uciszaniu ekspertów skazujących go na porażki, „Cieszyński Książę” dopiął swego. On już przeszedł do historii. Już możemy go uznać za najlepszego zawodnika w historii naszego MMA. Cudownie byłoby pokryć jednak tą historię złotem. Jakie ma na to szanse?
Moim zdaniem całkiem spore. Błachowicz to znakomity technicznie, wszechstronny zawodnik. Trudno go obalić, a jeśli już to w parterze potrafi poddawać ludzi. Dysponuje potężnym uderzeniem, a jego kontry, tak jak ta z walki z Rockholdem, są doprawdy wspaniałe. Nie jest tytanem szybkości. To właśnie tu Reyes ma największą przewagę. Dodatkowo Amerykanin także potrafi solidnie przyłożyć. Były mistrz kategorii średniej Chris Weidman, coś o tym wie. Dodatkowo jest piekielnie silny i choć nie jest orłem parteru, obalenie go to bardzo trudna sztuka. Gdybym miał obstawiać, to nawet bez względu na patriotyzm obstawiłbym zwycięstwo Błachowicza. Jego doświadczenie i wszechstronność mają dużą szansę zniwelować atuty Reyesa. Choć Jan jest o sześć lat starszy, to podobnie jak jego rywal, cały czas się rozwija. Jeżeli któryś z nich nie „zamorduje” przeciwnika potężną bombą na szczękę, spodziewam się wyrównanej walki, którą na punkty, minimalnie, ale jednak wygra Błachowicz. Obym miał rację, bo ta historia zasługuje na złote zakończenie.
Autor: Bartosz Królikowski
Zdjęcie: Instagram