Głos smutnego pokolenia – recenzja „Billie Eilish: Świat lekko zamglony” (2021)

Czy można dorobić się pięciu  Grammy, utworu do Bonda, a do tego filmu biograficznego, wydając jedynie debiutancki album? Jasne, może jeszcze mieć do tego niespełna 20 lat? Fenomen Billie Eilish trwa w najlepsze, a za sfilmowanie jej biografii wziął się cyfrowy gigant – Apple+.

Dokument przybliżający wielkość Billie Eilish i jej debiutanckiego albumu „When We All Fall Asleep, Where Do We Go?” swoją premierę miał 3 tygodnie temu. Czy ktoś, kto ma na swoim koncie jedynie kilkanaście utworów, jak i lat, zasługuje na film biograficzny? Osobiście jako fanka artystki pozwoliłam sobie obejrzeć „Billie Eilish: Świat lekko zamglony” by zobaczyć, jak twórcy rozkładają najbłyskotliwszą karierę ostatnich lat na czynniki pierwsze, lecz niestety zobaczyłam coś innego.

Z początku wydawało mi się, że zamiast filmu włączyłam rodzinne nagrania, którymi katuje się gości podczas świąt i przyjęć. „Spójrz – Finneas na rowerze”, „A to Billie w sukience od cioci”. Dzięki nagraniom archiwalnym, w które obfituje film, poznajemy to słodkie dzieciństwo Billie. Od dziecka musiała być obyta ze sceną, widownią, a przede wszystkim kamerą. Maniakalne nagrywanie dzieci to przywara większości współczesnych rodziców, która nie do końca jest zdrowa, a na pewno nie była w przypadku rodziców Billie. Odnoszę nieodparte wrażenie, że nagrania nie miały uwieczniać ważnych momentów czy dziecięcej naturalności. Chodziło jedynie o stworzenie po latach dokumentu o narodzinach gwiazdy. Wtedy  tylko nie wiadomo było jeszcze czy będzie nią siostra, czy brat, dlatego dla pewności w pokoju Finneasa zamontowano kamerkę GoPro by uchwycić proces twórczy.

W kwestii właśnie tej twórczości… Reżyser filmu R. J. Cutler wrzuca nas bez pytania do domu państwa O’Connel w Los Angeles około 2018 roku. Ówczesna Billie jest już sławna, co niestety rozczarowuje na samym początku, ponieważ oznacza to, że jakakolwiek próba wyjaśnienia globalnego fenomenu Billie Eilish nie zostanie podjęta. I dokładnie tak było – dwa zdania o jej pierwszym  hicie „Ocean Eyes”, który przetoczył się viralem przez Internet, a nazwa epki „Don’t Smile At Me” nie pada w ogóle. Poruszono kwestie pretensji do Billie o przesadny smutek, propagowanie myśli czy prób samobójczych, a nawet czerpanie korzyści ze śpiewania o chorobach psychicznych. Całkiem zgrabnie skomentowała to Maggie Baird – matka piosenkarki – mówiąc, że to nie piosenki Billie są smutne, tylko całe pokolenie, bo przyszło nam żyć w tak trudnych czasach.

Dalej przez pierwsze dwa kwadranse poznajemy domowników, ich codzienność oraz przyglądamy się z bliska pracom nad debiutancką płytą. To zdecydowanie najmocniejsza strona filmu. Billie i jej brat Finneas, jako jej producent i współautor wielu utworów, na naszych oczach dyskutują, wpadają na innowacyjne pomysły i wybierają spośród różnych rozwiązań muzycznych te najlepsze. Niestety znów zbyt szybko wpakowano nas w busa, którym ruszyliśmy w trasę koncertową. Film powinien w większej mierze skupić się nad tym, co faktycznie zadecydowało o fenomenie wokalistki i jak tej dwójce nastolatków udało się nagrać album roku nie wychodząc nawet z sypialni.

Koncerty Billie są spektakularne i właśnie w tych scenach koncertowych udowodniła, że warto było nakręcić o niej film. Jej charyzma, autentyczność, ale też bezpośredniość w emocjach przypominają widzowi, za co pokochały ją miliony. „Mam nadzieję, że wszystko u was okej, bo jesteście powodem, dla którego ze mną jest okej, okej?” mówi podczas przerwy między utworami. Filmowcom udało się też uwypuklić problemy, z jakimi na co dzień muszą sobie radzić artyści. Koncert, wytwórnia, hotel, nagrywki, hotel, koncert i tak w kółko. Film nabrał pikanterii, gdy młodej wokalistce wszędobylstwo i wieczna praca na wysokich obrotach zaczęła działać na nerwy. Uświadomiła sobie, że jest jedynie trybikiem w maszynie, napędzanej przez bezwzględny show-biznes, a rodzina i wytwórnia i tak podrasowywać będą nadal projekt zatytułowany „Billie Eilish”.

Ale jako, że pieniądz musi być w ruchu, kolejne koncerty wyprzedają się. Nie zawsze jendak idą tak, jakby chciała tego Billie – awaria ekranów, skręcona kostka, pomyłka w tekście. I wtedy po raz pierwszy dopuszczono do głosu ojca: „Zapomniałaś słów nowej piosenki, wielkie mi rzeczy. Kogo to obchodzi?”. I ma rację.  Nie tylko ojciec – Patrick O’Connel – nie nagadał się w filmie. Na dobrą sprawę Finneasowi, temu, któremu Billie zawdzięcza całą karierę, ani razu nie dano się sensownie wypowiedzieć – ani jako bratu, ani producentowi, ani jako współautorowi utworów. Za to mama artystki – Maggie Baird – sto razy zdążyła ckliwie zapewnić córkę o  matczynym wsparciu.

Miłym zaskoczeniem pod koniec filmu było przedstawienie znajomości Billie z jej odwiecznym idolem – Justinem Bieberem – którego poznała na Coachelli 2019. To wtedy pokazała się z tej uroczej strony, nie kryjąc zdziwienia i zawstydzenia, bo jak sama powiedziała: „Kochałam go, odkąd skończyłam 12 lat. I bałam się, że obojętnie, kto będzie moim chłopakiem, to i tak nie dostanie ode mnie tyle uczuć, co Justin.” 

„Billie Eilish: Świat lekko zamglony” z góry zdany był na niepowodzenie. Im dłużej o nim myślę, tym bardziej zgadzam się ze stwierdzeniem, że na biografię trzeba jednak poczekać. Biorąc pod uwagę tak krótki staż wokalistki, trudno było twórcom wypełnić te 140 minut. Niemniej jednak, wizualnie film nie odpycha i jest pełny kolorowych, miłych dla oka obrazków. Ale co z tego, jeśli tak skomplikowaną ikonę naszego pokolenia przedstawiono jako prostolinijną pop-gwiazdkę dla nastolatek, bez nakreślenia jakiegokolwiek kontekstu kulturowego? Pominięto tyle kwestii, które na co dzień reprezentuje Billie – walkę z rasizmem, seksizmem, bodyshamingiem. Nie wybrzmiał nawet jej muzyczny fenomen, którego można nie doceniać, można przeceniać, ale nie można bagatelizować, bo jest on głosem rosnącego pokolenia.


Autor: Julia Kiona

Zdjęcie: Youtube/AppleTV, Google

Julia Kiona

Zakochana w muzyce, romansującą z kinem nostalgiczka. Za dnia śpię, także odezwij się nocą. Gdybym była zwierzęciem, z pewnością byłabym wilkiem, który, o zgrozo, jest moim największym lękiem odkąd obejrzałam "Akademię Pana Kleksa". Nie wiem dlaczego księżyc drań nie chciał gadać z Andrzejem Zauchą, mi nie daje spokoju tak jak wszystkie możliwe scenariusze jutrzejszego dnia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *