Przypowieść o lwach i owcach – recenzja „O wszystko zadbam” (2020)

Istnieją dwa typy ludzi na tym świecie: drapieżnicy i ofiary.  Już na wstępie trudno się nie zgodzić z młodą gniewną – bohaterką nowego filmu O wszystko zadbam. Każdy z nas chciałby żyć w sprawiedliwym świecie, w którym silniejsi nie wykorzystują słabszych, lecz gdyby dziś przyszło nam wybierać, każdy wolałby być lwem niż owcą. A kim jest Marla Grayson?

Mimo że o O wszystko zadbam było głośno już w zeszłym roku podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Toronto, brytyjska produkcja ponownie nie schodzi z języków, a wszystko za sprawą internetowej premiery w serwisie Netflix w zeszłym miesiącu. 

Marla Grayson to atrakcyjna busiensswoman, a w zasadzie boss-bitch, która buduje swoje imperium wykorzystując niedoskonałości systemu opieki. Wyznaczana jest przez (zaprzyjaźnionych) sędziów na opiekunkę prawną osób starszych, których (zaprzyjaźnieni) lekarze ocenili jako niesprawnych do samodzielnego funkcjonowania. Marla, wykorzystując swój tytuł prawny, zamyka podopiecznych w (zaprzyjaźnionych) domach opieki by następnie spieniężyć dom i dorobek staruszków w celu wypłacenia sobie godziwego „należnego”. Razem ze swą wspólniczką Fran natrafia na emerytkę – Jennifer Peterson, która sprawia wrażenie ofiary idealnej. Szybko okazuje się, że ta podopieczna dzięki wpływowym znajomym może uprzykrzyć życie opiekunkom.

Ten, kto pamięta postać Amy Dunne z Zaginionej dziewczyny z 2014, odnajdzie jej ślad w  Marli Grayson z O wszystko zadbam z 2020. W przypadku obydwu ról Rosamund Pike kreuje postać okrutną i odpychającą do tego stopnia, że nie życzy się jej rychłej śmierci, lecz umierania w męczarniach. Pike jest absolutną mistrzynią w kwestii psychopatycznych i diabolicznych ról kobiecych, a taka właśnie jest postać Marli. Wyzuta z wszelkich emocji, zepsuta i wyrachowana, ścieli sobie drogę do celu trupami i zatraca się w swoim egoizmie. I tak na dobrą sprawę to ona ratuje ten film od totalnej porażki – jedna  dobrze napisana i odegrana rola.

Marla Grayson to także dumna posiadaczka piersi, talii osy i macicy. Jest kobietą. Jest też lwicą, która (jak podkreśla) nie boi się mężczyzn, tylko dlatego, że mają w spodniach penisa. To najpoważniejszy rodzaj flirtu z feminizmem, na jaki było stać twórców. Cały motyw feministyczny (nie mówię że nieistotny) był konsekwentnie ośmieszany, gdy Marla w co drugiej scenie wygłaszała odę do kobiecości. Ta nadmierna ekspozycja kobiecej siły świadczy o niczym innym, niż o braku wiary, że film obejrzy widz zdolny do samodzielnego myślenia i wnioskowania. Dzięki takim działaniom twórców film zamiast obfitować w intrygujące wątki feministyczne, wpisuje się w naiwny i jakże już oklepany trend „girl power”.

I tak po szóstej deklamacji Marli o kobiecości (czyli mniej więcej w połowie filmu), scenariusz nieźle się spartaczył. Widocznie rozmienianie potencjału na drobne stanowi problem nie do przeskoczenia dla co drugiej nowej produkcji. I tak też było w przypadku O wszystko zadbam. Pierwsze pół godziny (podobnie jak sam zwiastun) zapowiada kawał niezłego kina – ciekawa tematyka, nieoczywista historia, piękne kolory, rewelacyjna gra aktorska, a nawet napędzająca film elektronika od Marca Canhama, a wszystko to na marne, gdyż niedalej niż w połowie film obrał najgorszy z możliwych kierunków – twórcy bardzo nie chcieli narazić filmu na śmieszność, a tym bardziej na powagę. I  w ten oto  sposób wyprodukowali ni to zabawne, ni to śmieszne, niedorzeczne filmidło, w którym początkowo rozważna i mądra Marla, wypowiada wojnę lokalnej mafii, a na domiar złego – wygrywa ją.

Smutną prawdą o filmie jest to, że Pike naprawdę starała się uratować  tonący statek jakim jest O wszystko zadbam, co może się jej nie udało, ale na pewno nie pozwoliło jej utonąć razem z nim. A wystarczyłoby, żeby realizacja była choć w połowie tak profesjonalna, jak Rosamund Pike, i pisałabym dziś niebywale pochlebną recenzję.


Autor: Julia Kiona

Zdjęcie: Youtube/Netflix

Julia Kiona

Zakochana w muzyce, romansującą z kinem nostalgiczka. Za dnia śpię, także odezwij się nocą. Gdybym była zwierzęciem, z pewnością byłabym wilkiem, który, o zgrozo, jest moim największym lękiem odkąd obejrzałam "Akademię Pana Kleksa". Nie wiem dlaczego księżyc drań nie chciał gadać z Andrzejem Zauchą, mi nie daje spokoju tak jak wszystkie możliwe scenariusze jutrzejszego dnia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *