Za kulisami pewnego nagrania – recenzja filmu „Ma Rainey: Matka bluesa”
Chicago, upalny lipcowy dzień 1927 r. Grupa czarnoskórych muzyków przybywa do prowadzonego przez białych producentów studia, by wziąć udział w nagraniu najnowszych utworów określanej matką bluesa – Ma Rainey. I choć po tytule filmu George’a C. Wolfe’a można by się spodziewać opowieści skupionej wokół legendarnej piosenkarki, jej postać stanowi tu zaledwie punkt zaczepny dla fabuły.
Ma Rainey była prawdziwą diwą, a wcielająca się w nią Viola Davis robi wszystko, by nikt nie miał co do tego wątpliwości. Jej bohaterka nosi bogato zdobione stroje z kolorowymi piórkami, błyszczy w stronę publiczności złotymi zębami i z pasją wije się przed mikrofonem, mocno wydymając usta w rytm piosenek. Tych, fakt faktem, aktorka samodzielnie nie wykonuje (głosu użyczyła soulowa wokalistka Maxayn Lewis), ale jej pełne zaangażowania ruchy pozwoliły osiągnąć wiarygodny efekt.
Świadoma swojej charyzmy Ma wykorzystuje ją także poza sceną. Do studia przybywa z niezłym impetem, bo chwile wcześniej miała stłuczkę, natomiast śpiewać nie zacznie, póki nie dostanie obiecanych wcześniej trzech butelek Coca-Coli. Uparcie chce też, by częścią nagrania był jej jąkający się siostrzeniec (w tej roli Dusan Brown) i swój cel osiągnie nawet jeśli w międzyczasie zdąży zdenerwować wszystkich obecnych. Słowem, lepiej z nią nie zadzierać, chociaż znajdą się na tyle odważni.
Kimś takim jest Levee, najmłodszy członek jazz-bandu, marzący o rozpoczęciu własnej kariery. Podobnie jak Rainey potrafi być perfekcjonistą do bólu. Co więc wyniknie, gdy spotkają się ze sobą dwa mocne charaktery?
W postać muzyka doskonale wciela się Chadwick Boseman. Śmiało można stwierdzić, że rola w Matce Bluesa to jedna z najwybitniejszych kreacji zmarłego w sierpniu aktora i pośmiertna nominacja do Oscara wcale nie dziwi. Jako porywczy trębacz, ukształtowany przez traumatyczne zdarzenia z dzieciństwa, wypada naprawdę przekonująco. Grany przez niego bohater nieustannie igra sobie zarówno z piosenkarką, jak i resztą zespołu, która w przeciwieństwie do niego jest wyciszona i wyznaje tradycyjne poglądy. Boseman jako Levee przywdziewa skrajnie różne maski, w jednej chwili potrafi być wesołym żartownisiem, w drugiej zupełnie ogarnia go mrok i traci nad sobą kontrolę, budząc we współpracownikach lęk.
Mimo udanych występów aktorskich produkcja wypada dość przeciętnie. Film jest adaptacją sztuki Augusta Wilsona o tym samym tytule i jego teatralny charakter jest widoczny gołym okiem, co niestety w tym przypadku wcale nie jest zaletą. Ma Rainey: Matka bluesa to dość kameralny obraz – zdecydowana część fabuły rozgrywa się w przeciągu jednego dnia, na różnych piętrach tego samego budynku. Zamknięta przestrzeń nie tylko uniemożliwiła pogłębienie klimatu lat 20, ale też odebrała filmowi sporo dynamizmu.
Całość opiera się przede wszystkim na dialogach, które choć dobrze napisane, nie zawsze wnoszą coś do historii. Mamy tu m.in. przejmujący monolog Levee’go, w którym przybliża historię krzywdy, jaką biali ludzie wyrządzili jego rodzinie, ale też mnóstwo typowych zapychaczy. Być może wypadłoby to w bardziej atrakcyjny sposób, gdyby warstwie słownej towarzyszyły lepsze efekty wizualne. Bez nich można odnieść wrażenie, że zamiast filmu ogląda się teatr telewizji.
Opowieść podejmuje się ważnych tematów, takich jak radzenie sobie z traumą i dyskryminacja wobec czarnych ludzi, która przejawia się chociażby tym, że próby zespołu odbywają się w piwnicy studia, ale ostatecznie słabo podkreślone, obojętnie przemykają obok innych wątków. Niedosytu dostarcza też niewielka ilość scen, w których widzimy razem Ma i Levee’go, a przecież to właśnie ich konflikt miał być ogniwem fabuły.
Ma Rainey to dość niewykorzystany potencjał, w którym zabrakło bluesa – dosłownie i w przenośni – bo jak na film, którego tytułową bohaterką jest legendarna piosenkarka, nieco mało tu muzyki. Czy zapamiętam tę produkcję? Chyba tylko ze względu na Davis i Bosemana. Czy powrócę? Niekoniecznie.
Tekst: Jessica Krysiak
Zdjęcia: Pinterest