Pomoc idealna
— Dzwoniłam do sanepidu 93 razy, bo nie miałam wpisanej daty rozpoczęcia kwarantanny. Wiesz, co mi powiedzieli? Że trzeba było zadzwonić wcześniej. I dali mi kolejne dwa tygodnie izolacji. Nikt nie zapytał, czy ma kto nam kupić chleb na jutro. Usłyszałam, że nie jesteśmy jedyni.
Koleżanka przerywa tu na chwilę. Wyciera łzę i mówi dalej.
— Nie wierzę już w ludzi. Nie po czymś takim.
Rozmowa
— Dzień dobry, czy mógłbym poprosić o teleporadę u doktor Tuły?
— Tak, a co się dzieje?
— Podejrzewam u siebie koronawirusa.
— Aha. Dziś na 15 pasuje?
Wolałem się upewnić, czy to na pewno moja pora.
Pani doktor podzielała moje wątpliwości.
— Synu, a gorączkę masz?
— Nie wiem.
— To damy, że masz.
Tańczę
Telefon budzi mnie o 5:50. Przeczytałem, że nie mogę przed testem pić, jeść, brać leków ani myć zębów. Pozostaje mi przetarcie oczu, ubranie się i zamalowanie worów pod oczami. Szczelnie zaciskam maseczkę na nosie i wychodzę.
Punkt wymazowy znajduje się z tyłu brzeskiego szpitala. Żaden drive-through. Kolejki jak za PRL-u. Niektórzy bez masek. Czuć napięcie. Ciągle ktoś przyjeżdża, kręci głową i odjeżdża. Stojący na czele kolejki prawie tańczą w miejscu. Po pięciu minutach tańczę i ja. Przeraźliwie zimno. Przede mną dwadzieścia osób, za mną drugie tyle. Zaczynam rozumieć skargi w gazetach.
Szpital od ulicy odgrodzony jest małym laskiem. Wygląda teraz baśniowo – unosi się gęsta mgła, którą ścina chłód. Drzewa potraciły już liście. Tworzą teraz miękki dywan, na którym stoją ci wszyscy, którzy nie wiedzą, czy są już wrogiem publicznym, czy jeszcze nie.
Obsługa informuje o drugim punkcie z innej strony budynku. Odchodzą trzy osoby. Jedna wraca i mówi, że do drugiego punktu kolejka równie długa.
Szum drzewa, pod którym stoimy. Coś się chybocze, jakby miało spaść. Gałąź? Konar? Ruda kita. Wiewiórka wygląda na jeszcze bardziej przestraszoną od nas. Wraca od razu na drzewo.
Na drzwiach wywieszona jest informacja o godzinach otwarcia. Szpital pobiera wymazy w godzinach 7 – 12. Zastrzega sobie prawo do obsłużenia maksymalnie 50 osób. Test można tu wykonać również komercyjnie. O ile ma się 550 złotych i determinację do czekania.
Stoimy.
Głęboko
Jestem proszony, aby podejść. W malutkim gabinecie trzy osoby — trzy kobiety. Dzisiaj ogólnopolski strajk kobiet. Dwie protokolantki, jedna wykonująca wymazy. Ta ostatnia wyjątkowo ma na sobie niebieski fartuch i odsłoniętą do połowy przyłbicę. Wszystkie w maskach; niektóre za luźne. Brak rękawiczek. Żadnych kombinezonów. Dystans nie istnieje.
Podaję dowód i kod na test. Sprawdzamy. Wszystko się zgadza. Pielęgniarka przygotowuje sprzęt. Do gabinetu wchodzi czwarta kobieta. Przelicza coś w wielkim plastikowym pudełku.
Test gotowy. Ściągam maseczkę. Patyczek ląduje w moim nosie. Głęboko, głębiej, za daleko. Próbuję z bólu zamknąć oczy. — Nie rób tego — słyszę. Pobierająca wyciąga próbkę i wkłada do opieczętowanego wcześniej opakowania. Jest niewiele starsza ode mnie. Daje karteczkę z kodem:
— Do dziesięciu dni sprawdzisz sobie wynik.
— Do dziesięciu?
— No.
Dziękuję za heroiczną pracę i odchodzę. Całość trwa może pięć minut.
Za mną wychodzi ta czwarta. Zaczyna liczyć kolejkowiczów:
— Jeden, dwa, państwo razem? Cztery, pięć. Dziewiętnaście — i zanim zdąży powiedzieć — dwadzieścia — dobiega do niej kobieta; w ostatniej chwili zorientowała się, że jeżeli nie teraz, to nie dzisiaj, a może i nie jutro.
— Więcej testów nie ma. Proszę jechać gdzieś indziej. My nie mamy więcej.
Około 40 osób nie zostanie dziś przebadanych. Przynajmniej nie w Brzegu.
Sypią się inwektywy.
Naloty
Nieznany numer. Telefonuje do mnie policja. Uprzejmy funkcjonariusz informuje mnie o obowiązku pobrania rządowej aplikacji. Pytam o kwarantannę moich domowniczek. Mojej mamy nie wpuszczą już do pracy. Siostry nie poślemy do szkoły. Policjant nic nie wie. Pytam o niezapowiedziane naloty. Potwierdza. Śmiejemy się i rozłączamy.
Dzwonię na ogólnopolski numer sanepidu. Mama i siostra nie mają kwarantanny. Mieszkają z potencjalnie zarażonym. Pytam o to dyspozytorkę. Odsyła mnie do poradni POZ.
Za ósmym razem słuchawkę podnosi pielęgniarka środowiskowa. Przedstawiam sytuację po raz trzeci. Z nutą zniecierpliwienia przerywa mi w połowie i mówi, że kwarantanna to kompetencja sanepidu. Odkłada słuchawkę. Z hukiem.
Jedenaście nieudanych połączeń z brzeskim sanepidem. Dzwonię ponownie na ogólnopolską linię. Opowiadam zawiłą historię po raz czwarty. Pani Katarzyna informuje mnie, że nie ma podstaw do wysłania na kwarantannę mojej mamy i siostry:
— Nie ma pan jeszcze pozytywnego wyniku, tak? To teraz nic nie dostaną. Jak będzie wynik, będzie kwarantanna.
— Czyli one mogą sobie hulać jak konik polny, dopóki na papierze nie będę zakażony?
— Jestem nagrywana.
Pani Katarzyna zaraża się moim śmiechem.
Dzwoni domofon. Podnoszę słuchawkę. Straż Miejska. Pytają, czy mogę podejść do okna. Mógłbym, jakbym miał okna od podwórka, a mam od ulicy. Strażnicy sobie odpuszczają. Dochodzą do wniosku, że skoro domofon odebrałem, to i w domu jestem. Nie mogę się nie zgodzić. Życzymy sobie miłego dnia.
Podchodzę do okna od strony ulicy i obserwuję spokojny pochód dwóch mężczyzn.
Jest dwunasta.
Karetka
Mamie słabo. Mierzy ciśnienie, 180/85. Tętno 90. Ból w klatce piersiowej.
Dzwonię po karetkę.
Dyspozytorka zadaje pytania monotonnym głosem.
— Nie jesteście państwo na kwarantannie?
— Nie, bo jesteśmy w izolacji.
Chwila ciszy.
— Oj.
Moja siostra płacze mi na kolanach. Próbuję jej wytłumaczyć, że wszystko będzie dobrze. Ona i tak w to nie uwierzy. Widziała na własnych oczach, jak w salonie umiera jej ojciec. Trzech ratowników, aparatura, strzykawki. I nic.
Nie ufa lekarzom. Na dźwięk karetki dostaje konwulsji.
Dyspozytor:
— Ma pan jakieś leki w domu? Takie na zbicie ciśnienia?
Sam miałem problemy z ciśnieniem. Na szczęście pastylki nie były mi nigdy potrzebne.
— To proszę dać mamie pod język.
Daję. Mama: — Ohydne.
— Wie pan co, karetki teraz i tak nie ma wolnej… Umówmy się tak, że zadzwoni pan za dwadzieścia minut i jak nie przejdzie, to wtedy coś pomyślimy, dobra? A teraz spokojnie, niech się mama położy, wody napije.
Dwadzieścia minut później mama czuje się gorzej. 200/100. Siostra już nie płacze, jest po prostu przerażona.
Dzwonię jeszcze raz. Odbiera ktoś inny.
— Tabletkę niech jeszcze jedną weźmie. Karetka przyjedzie, jak się któraś zwolni.
Mija kolejne pół godziny. Poprawy prawie nie ma.
Siostra błaga: — Zadzwoń jeszcze raz, proszę.
Trafiam na pierwszego dyspozytora.
— Nie ma poprawy? Cholera… Jedna karetka już się dezynfekuje. Pewnie od razu ją do was wyślemy. Wie pan, to jest teraz tak, że po każdym wyjeździe ambulans musi przejść dezynfekcję. Ona z 40 minut trwa. Straszna rzecz, bo wie pan, kiedyś to od zgłoszenia do zgłoszenia, a teraz to paraliżuje pracę.
— A ile mamy karetek?
— Trzy.
— Na miasto?
— Na powiat. Więc jeżeli jedna jedzie na obwodnicę lub do wypadku, no to zostają nam dwie karetki. Dajmy na to, jedna pojedzie do kogoś, druga się dezynfekuje, no i lipa. Ja bym chciał jakoś pomóc, jak tu siedzę, ale co ja mogę? Chętnie bym o tym z kimś porozmawiał, ale no nagrywany jestem. Covid sporo zamieszał, ale sam pan wie, że tak było już wcześniej. Ludzie się kłócą o pierdoły, a my tu mamy ludziom tłumaczyć, że umrą, bo nie ma komu ich ratować. Lepiej się mama czuje? Nie czuje już bólu w klatce? To dobrze. Naprawdę chętnie bym z panem został i pogadał, ale mam już trzy osoby w kolejce. Karetka do was przyjedzie.
W domu cicho jak makiem zasiał. Wszyscy wyczekujemy odgłosu ambulansu. Nagle dzwoni mój telefon. Nie znam numeru. Oddzwaniam.
— Dzień dobry, pogotowie. Ubieramy się już do państwa. Co się dzieje? Mhm. Dobra, Państwo są w izolacji? A kto jest zakażony? Aha, pan. Kiedy był wynik robiony? Ktoś jeszcze jest w domu? Dobra, robimy tak. Chora leży sama w pokoju. Otwiera pan wszystkie okna, ale na oścież. Wszyscy pozostali zakładają maski, wychodzą do innego pokoju i zamykają drzwi. Zaraz tam będziemy.
Okna otwarte, klamki zdezynfekowane. Siedzimy w moim pokoju. Próbujemy zająć się czymkolwiek innym. Puszczam siostrze „Neutron Dance”. Cicho, ale puszczam. W tle słyszę kroki. Siostra blada jak kartka papieru. Próbuje podrygiwać w rytm muzyki. Na co dzień roznosi ją energia. Teraz jest nieruchoma.
Nie wiem, co robić.
Boimy się, że mamę wezmą do szpitala. Nie lubimy zostawać sami. Poza tym musieliby ją wziąć do jednoimiennego. 40 km stąd. Przytulamy się do siebie.
Ktoś podchodzi do drzwi. Mama mówi, że wszystko już w porządku. Czuje się lepiej, badania nic nie wykazały.
— Nie słyszeli sami siebie! Weszli w ogromnych białych kombinezonach, rękawicach i maskach. Może dziesięć minut byli. Mówili, że są strasznie spoceni i nic nie widzą, bo im gogle zaparowały. Ciekawe, co będzie latem.
Zobaczysz
— Covid to kurwa.
Ludzie umierają, a ostatnie, co widzą przed śmiercią, to biały skafander. Nie widzą się z bliskimi. I to jest fair?
Spróbuj tylko zobaczyć jakiś post o covidzie na Facebooku. Od razu chmara tych debili – nie, nie będę mówiła ładniej – wyskakuje z ich teoriami spiskowymi. A ja co mam im powiedzieć? Że od korzystania z tych respiratorów uchronił mnie cud? Mój ojciec dusił się obok mnie.
Przynajmniej byliśmy w tym razem. Notowaliśmy, co nam się działo. Zakupy robiła ciotka, ale ją później też zamknęli. Błagaliśmy sąsiadów.
Nawet sobie nie wyobrażam, przez co przechodzą starsze osoby na kwarantannie. Przecież one nie mają nikogo do pomocy.
A co dostajemy?
Godziny dla seniora.
Pomoc idealna.
Czekam tylko, aż mi się skończy ta kwarantanna.
— I co wtedy?
— Jeszcze zobaczysz.
Spisał: Norbert Madura
Obrazek wyróżniający: iprocuresecurity.eu