Koszykarska Porcelana #1: Tracy McGrady
Ludzie uwielbiają gdybać, tacy jesteśmy z natury. Często układamy sobie w głowach przeróżne scenariusze, rozpracowujemy historie do najmniejszych szczegółów. Sam lubię przenosić swoje drobne przemyślenia w świat koszykówki. Zapraszam więc do pierwszego tekstu z serii „Koszykarska Porcelana”. Dziś pod lupą znajdzie się Tracy McGrady.
Przenieśmy się do roku 1997. Wtedy właśnie T-Mac został wybrany z dziewiątym numerem do stosunkowo nowej drużyny, Toronto Raptors. Amerykanin trafił tam prosto z liceum. Przed nim tylko sześciu zawodników w historii Ligi zdecydowało się wziąć udział w Drafcie, pomijając przy tym szkołę wyższą.

W cieniu Vinsanity
McGrady przeszedł w Toronto prawdziwą „ścieżkę zdrowia”. Pomimo swojego ogromnego potencjału, nigdy nie grał pierwszych skrzypiec w drużynie z Kanady. Dinozaurom brakowało w zasadzie wszystkiego. Drużyna była wciąż nowa, bo istniała od 1995 roku, dlatego nikt nie zakładał od razu sukcesów. Mimo to brak wyników nie pomagał w przyciąganiu fanów. Wszystko zmienił Vince Carter, który został wybrany zaledwie rok po McGrady’m. To było bardzo sensowne posunięcie .
Prywatnie Tracy oraz Vince są kuzynami. Carter był powszechnie uważany przez menadżerów Ligi za jednego z najlepszych zawodników naboru. Podobnie myślał Glen Grunwald, menadżer Raptors. Dogadał się z władzami Golden State Warriors, którym zależało na Antawnie Jamisonie. Tak oto, po sprawnej wymianie, Carter został oficjalnie zawodnikiem Toronto.
T-Mac i Vinsanity byli nierozłączni. Obaj elektryzowali fanów swoimi efektownymi wsadami (serio, ich Konkurs Wsadów z 2000 roku był niezapomniany, obejrzyjcie, jeśli nie widzieliście). McGrady wciąż pełnił rolę zmiennika, jednak dostawał coraz więcej minut, co zadziałało idealnie – zdobywał średnio 15 punktów na mecz, a to dało mu tytuł Zmiennika Roku. Vince został wybrany do Meczu Gwiazd – po trudnych początkach przyszłość Raptors wyglądała obiecująco.

Pierwsze play-offy w historii organizacji szybko dobiegły końca. New York Knicks szybko poradzili sobie z kanadyjską drużyną 3-0. Mimo to sam awans mógł dawać dużo nadziei na przyszły rok.
To jest mój czas
Tracy po sezonie 1999/2000 został wolnym agentem. Postanowił podpisać 6-roczny kontrakt opiewający na 67 milionów dolarów z Orlando Magic. Odejście z Toronto namieszało w jego relacji z Carterem, ale dawało T-Macowi szansę zabłyśnięcia. W końcu to on mógł być prawdziwą gwiazdą.
W roku 2000 do drużyny z Florydy dołączył również Grant Hill, wszechstronny niski skrzydłowy, który trafił tam z Detroit Pistons. Duet nigdy nie był w stanie pokazać w pełni swojego potencjału, ponieważ Hill zaczął borykać się z poważną kontuzją kostki, której nigdy nie wyleczył (w tej serii na pewno o nim usłyszycie). Cała odpowiedzialność zdobywania punktów spadła na barki T-Maca i… poradził sobie. W najlepszym swoim sezonie (2002/03) zdobywał średnio 32 punkty na mecz, czyli najwięcej w lidze. Niestety, brak Granta dawał się we znaki – w Orlando cały czas brakowało ławki, a sam McGrady nie był w stanie pociągnąć ekipy do większych sukcesów, niż awans do pierwszej rundy play-off. Grant Hill dostawał ogromne pieniądze, podczas gdy nie mógł grać z powodu urazu. Kontuzje oraz wiele innych czynników sprawiły, że w całej swojej karierze T-Mac ani razu nie wyszedł z pierwszej rundy play-offów. Najbliżej był właśnie w sezonie 2002/03, kiedy to jego Orlando Magic prowadziło 3-1 w serii przeciwko Detroit Pistons i potrzebowało tylko jednego zwycięstwa. Niestety dla nich, Detroit obudziło się i zwyciężyło serię 4-3.

Rakietą do nieba
No dobra, zaczęliśmy „Koszykarską Porcelanę” od gościa, który w czasach gry dla Orlando był uważany za jednego z najlepiej rzucających w lidze, gdzie te kontuzje? Przyszły z czasem odejścia do Houston Rockets w 2004 roku. McGrady, mówiąc delikatnie, nie pałał sympatią do menadżera Orlando, Johna Weisbroda. Magic zakończyli kampanię w roku 2003/04 z najgorszym bilansem na wschodzie, a mimo to, T-Mac ponownie uzyskał tytuł Najlepszego Strzelca Ligi. Rzucał średnio 28 punktów na mecz.
W wywiadach McGrady zaznaczał, że jest bardzo zadowolony z przejścia do Houston i możliwości gry u boku Yao Minga. Była to dla niego nowa szansa na sukces. Ze świetnym centrem u boku zakończył sezon 2004/05 z bilansem 51-31 i trzecim miejscem w konferencji zachodniej. W tym sezonie fani mieli okazję po raz ostatni zobaczyć w pełni zdrowego McGrady’ego.
Jeżeli mielibyśmy wybrać jeden największych wyczynów w karierze Tracy’ego, bez wątpienia każdy kibic wybrałby heroiczny powrót w meczu przeciwko San Antonio Spurs. 35 sekund – tyle potrzebował T-Mac na zdobycie trzynastu punktów. Kibice Rakiet zgromadzenie w Toyota Center powoli opuszczali halę, podczas gdy przyjezdni objęli ośmiopunktowe prowadzenie niewiele przed zakończeniem spotkania. Co tu dużo mówić, za ten jeden moment kibice pokochali McGrady’ego. Obejrzyjcie sami, może i wy pokochacie:
Łamiący się fundament człowieka
Mimo to sezon skończył się ponownie na pierwszej rundzie. Tym razem w siedmiu meczach lepsi okazali się Dallas Mavericks. Po pierwszym sezonie w Houston Amerykanin zaczął cierpieć na skurcze pleców. W sezonie 2005/06 opuścił aż 47 meczów i pomimo długiej rekonwalescencji, ból powracał. Zdaniem wielu lekarzy, było to spowodowane niechlujnym lądowaniem. Podobny problem w późniejszych latach miał Derrick Rose (jego historię również za jakiś czas poznacie w tym cyklu). Aby zminimalizować ciężar nałożony na kręgosłup, powinniśmy uginać lekko kolana po lądowaniu. Jak możecie się domyślić, T-Mac nie miał tego w zwyczaju. Plus, po przejściu do Rockets przybrał kilka kilogramów, co nałożyło jeszcze większy nacisk na plecy i kolana. Zarzucano mu również niepoprawną postawę.
Gdy Tracy cierpiał na bóle pleców, Yao Ming zaliczył przełomowy sezon i przejął rolę głównego rzucającego w drużynie. Przez dwa lata z rzędu Houston mierzyło się w play-offach z Utah Jazz, jednak dwukrotnie musieli oni uznać wyższość rywala. W tym czasie pojawiły się jednak inne problemy – ramię, kolano i kostka. McGrady poddał się operacjom, aby zniwelować urazy. T-Mac mówił w późniejszych latach: „Nie czułem się tak, jak wcześniej. […] Byłem słabszy, wolniejszy”. Do sezonu 2007/08 zdarzało się, że „grał przez ból”, co tylko pogłębiało problemy.
Walka z samym sobą
W następnych sezonach Tracy rzadko przekraczał trzydzieści meczów na sezon, a gdy już grał, nigdy nie wrócił na swój stary poziom. Nie można mu zarzucić jednak braku chęci. T-Mac zaliczył nawet krótki epizod gry w Chinach w 2012 roku, a jego ostatni występ na parkietach NBA miał miejsce w 2013 roku. Niegdyś porównywany z Kobem Bryantem, jako jeden z najlepszych koszykarzy ofensywnych i defensywnych zakończył karierę.
Teraz Tracy ma się całkiem dobrze. Został wybrany do Galerii Sław NBA w 2017 roku, występuje jako ekspert w wielu amerykańskich programach sportowych i podróżuje po świecie. Zabrakło szczęścia i poniekąd słabej etyki pracy. Poprawiając kilka szczegółów, mógł on uniknąć wielu urazów. Kto wie, może zdobyłby nawet tytuł mistrzowski. Jego Houston Rockets wydusili z późniejszych mistrzów, Los Angeles Lakers, siódme poty, doprowadzając do siedmiu spotkań w 2009 roku. Gdyby Tracy w tamtym czasie nie stracił tyle na swojej sprawności…
Autor: Filip Skiba
Zdjęcia: Instagram