Ostatni Taniec, czyli nostalgiczna opowieść o koszykarskim bogu
Minął ponad tydzień od zakończenia dokumentu „Ostatni Taniec”. Emocje wciąż nie opadły. Czego zabrakło? Co zapamiętaliśmy? Czy mini-seria jest godna polecenia? Wszystkiego dowiecie się niżej.
Nie było mnie jeszcze na świecie w czasach świetności Chicago Bulls. Wciąż jestem młodym fanem koszykówki, więc o „Erze Jordana” dowiedziałem się więcej z jego biografii pt. „Życie” Rolanda Lazenby’ego. Dlatego też, gdy pochyliłem się nad produkcją Netflixa czułem, że mało co może mnie zaskoczyć. Byłem nieco sceptyczny, ale starałem się otworzyć na nowe doświadczenie.
… i się nie zawiodłem
Serial skupia się wokół ostatniego mistrzowskiego sezonu Chicago, kiedy to wycieńczeni mentalnie i fizycznie, zawodnicy zdobyli swój ostatni, szósty tytuł. Dobrze przedstawiony jest konflikt trenera Phila Jacksona i menadżera Jerry’ego Krausego. Była to jedna z przyczyn rozpadu drużyny po 1998 roku. Retrospekcja i przeskoki do początków kariery Jordana, jego wzlotów i upadków, były genialnym posunięciem. Wiele wydarzeń z nowo powstającej dynastii się zazębia i składa w jedną całość. Historia napisała się sama, a my przez dziesięć odcinków mogliśmy obserwować jej doskonałe uporządkowanie.
Mini-seria zawiera genialny soundtrack. Piosenki świetnie budują klimat, oddają emocje, jak i dają nowy kontekst. Serial przedstawia wiele ciekawych momentów, głównie tych z szatni. Właśnie tam zawodnicy pokazują prawdziwe twarze, które tak chronią przed fleszami reporterów. „Ostatni Taniec” to jednak przede wszystkim nostalgiczna podróż. Osoby znające historię Bulls mogły, myślę z dużym uśmiechem, oglądać najlepsze momenty latającego Michaela Jordana, nieustępliwego Scottiego Pippena czy też ekstrawaganckiego Dennisa Rodmana. Koszykówka w tamtym czasie została wprowadzona na globalny rynek, głównie dzięki nim.

Uważam, że nie było lepszego momentu na wypuszczenie takiej serii. W czasie izolacji ludzie uwielbiają wspominać stare, dobre czasy, a nam „podano do stołu”. Po drugie, w Polsce dalej kuleje poprawne przedstawianie fenomenu koszykówki. Często dochodzi do sprzeczek starego i nowego pokolenia, a ta produkcja, potrafiła na moment pojednać (ale tylko na moment).
Nienasycony Jordan
Narracja nieomylnego Michaela była momentami irytująca – szczególnie w ostatnich dwóch odcinkach. Osoby o odmiennym zdaniu niż Jordan nie dostały wystarczająco dużo czasu ekranowego na obronę swoich argumentów. Przykładem może być sprzeczka Isiaha Thomasa z MJ’em o niepodanie ręki po ostatnim meczu serii. „Jego Powietrzność” dosłownie atakuje rozgrywającego Detroit Pistons słowami „wszystko, co powiedział, to kłamstwo”. Oczywiście, reakcja Jordana jest uzasadniona, ale zabrakło konfrontacji albo chociaż reakcji od Thomasa na te słowa. To tylko jeden z wielu przykładów, ale Michael nie stronił od swoich odmiennych i odważnych opinii. Jak już konfrontować, to bez faworyzowania.
Oczywiście, zakładanie, że wszystko będzie obiektywne jest z góry błędne. Wiąże się to zarówno z charakterem gwiazdy Bulls, ale też z jej statusem. Jordan to fenomen, koszykarski bóg. Nawet, gdy popełniał błędy, społeczeństwo i zawodnicy z drużyny mu wybaczali albo przynajmniej na moment zapominali. Jedną z niewielu osób, która nie wybaczała, był wcześniej już wspomniany Jerry Krause. Menadżer Byków był wręcz bombardowany zarzutami do tego stopnia, że zapominano o jego dobrych działaniach. Niestety, zmarły nie może się tłumaczyć. Krause to rzeczywiście jeden z powodów rozpadu dynastii, ale momentami można odnieść wrażenie, że seria na siłę szukała „tego złego”.
Przetrawienie
Jednym z moich największych zarzutów tuż po obejrzeniu serii był schemat „motywacji” Jordana. MJ nieraz tłumaczy, że szukał jej we wszystkim, nawet najmniejszej zaczepce przeciwnika. Później słyszymy, że „potraktował coś personalnie” i bierze się do działania. Jego obsesja na tym punkcie była tak ogromna, że niejednokrotnie musiał zmyślać, że ktoś podważył jego umiejętności (ups, spoiler, który ma jakieś 30 lat). Dla niektórych (w tym dla mnie) taki zabieg mógł być irytujący, jednak obsesja na punkcie doskonałości Jordana serio przynosiła wyniki. Rzeczywiście brał się do roboty i dawał z siebie jeszcze więcej. Obraz boskiego Michaela nad zwykłymi śmiertelnikami nie schodził z ekranów nawet na moment.

„Ostatni Taniec” to świetna mini-seria, która jest godna polecenia. Nie trzeba być specem od basketu, aby dobrze się bawić podczas oglądania historii Jordana i Bulls. Koszykarze to – o dziwo – też ludzie, a ci z „Wietrznego Miasta” byli wyjątkowi. Sam Michael, pomimo lekkiego przebarwienia, został pokazany jako wybitny dowódca, którym de facto był. Etyka pracy MJ to jedna z ważniejszych rzeczy jakie można wynieść z serialu.
OCENA: 8,5/10
Autor: Filip Skiba
Zdjęcia: Instagram