Anarchia w genach – red. Katarzyna Lubiniecka – Różyło

„Myślę, że mam anarchię w genach. Nie potrafię podporządkować się, gdy ktoś mi coś narzuca i mówi jak mam żyć.” – rozmowa z Katarzyną Lubiniecką-Różyło, dziennikarką, członkinią Wrocławskiej Rady Kobiet, rzeczniczką pełnego równouprawnienia kobiet i mężczyzn, feministką, nauczycielką akademicką.

Weronika Szmigiel: Prawa kobiet, tolerancja osób o odmiennej orientacji, pomoc słabszym – to bardzo bliskie Pani hasła. Działa Pani wszechstronnie w każdym tym aspekcie. Czy tak było od zawsze? Czy może wydarzyło się coś przełomowego, co popchnęło Panią do takiej aktywności?

Katarzyna Lubiniecka-Różyło: Tak było od zawsze. Myślę, że mam anarchię w genach. Nie potrafię pogodzić się z tym, kiedy ktoś mi coś narzuca i mówi, jak mam żyć. Uważam też, że każdy powinien kochać kogo chce, robić to co chce, oczywiście w granicach prawa. Od najmłodszych lat buntowałam się przeciwko wszelkim przejawom narzucania mi modelu życia czy wartości. Już podczas studiów działałam w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów, podziemnej organizacji studenckiej. Podobnie stało się w trakcie strajków kobiet w 2016 roku – nie mogłam być obojętna. Więc wydaje mi się, że niezgodę na podporzadkowanie się trzeba mieć w sobie.

Jakie nieprzyjemne sytuacje spotkały Panią w trakcie, powiedzmy sobie wprost, obrony praw człowieka?

Najbardziej nieprzyjemną sytuacją była na pewno sprawa sądowa, którą wytoczyła mi wrocławska policja za przewodniczenie nielegalnemu zgromadzeniu w czasie protestów kobiet z 2020 roku. Drugim zarzutem było nielegalne używanie głośnika. Policja bardzo często posądza o to uczestników manifestacji. Byłam na kilku rozprawach, a świadkami byli policjanci, którzy mnie spisali. Sąd szczęśliwie mnie uniewinnił. Oprócz tego nie przypominam sobie, żeby coś nieprzyjemnego mnie spotykało. Często nawet nie zdawałam sobie sprawy, że coś może mi zagrażać.

Może teraz z drugiej strony. Jakie wydarzenie na zawsze utkwiło Pani w pamięci, ale w pozytywnym aspekcie?

Na pewno było kilka takich momentów. Kiedy jeszcze pełniłam funkcję Koordynatorki ds. równego traktowania na Dolnym Śląsku, namówiłam Marszałka Województwa na podpisanie Karty Różnorodności. To dokument podpisywany głównie przez firmy, aktualnie też przez instytucje a nawet uczelnie, który zawiera deklarację szacunku dla różnorodności pracowników i działań na rzecz tego, aby wszyscy byli równo traktowani, bez względu na to, jakiej są płci, ile mają lat, jakiego są wyznania, rasy czy orientacji seksualnej.

A co jest Pani największym osiągnięciem?

Największym sukcesem było podpisanie w tym roku, w Dzień Kobiet, przez prezydenta Wrocławia Jacka Sutryka, Europejskiej Karty Równości Kobiet i Mężczyzn w życiu lokalnym. Bardzo długo o to zabiegałam. W związku z tym, że jestem we Wrocławskiej Radzie Kobiet, zrobiłam prezydentowi specjalną prezentację i wielokrotnie mu tłumaczyłam, że jest to bardzo dobry sposób na przeciwdziałanie dyskryminacji  kobiet. W końcu się zgodził. To jest dokument, który służy wyrównywaniu szans kobiet i mężczyzn w danym mieście, gminie czy regionie. Ale najważniejsze jest, że podpisanie Karty nie jest czczą deklaracją, ale zmusza miasto czy gminę do konkretnych działań. Uważam, że brak równości płci nie wynika ze złej woli mężczyzn, ale z tego, że kobiety nie artykułują swoich potrzeb wystarczająco głośno. Ta Karta daje kobietom głos i szansę do realizacji ich potrzeb. Teraz we Wrocławiu miasto przeprowadzi badania, w których mieszkanki powiedzą, gdzie czują się dyskryminowane, a potem miasto wprowadzi rozwiązania, dzięki którym ta dyskryminacja zostanie usunięta. Cieszę się, że w Polsce coraz więcej miast podpisuje Kartę Równych Szans Kobiet i Mężczyzn, choć wiele z nich robi to głownie na złość rządzącemu PiSowi.

Może teraz przejdźmy do zawodu dziennikarki. Jakie były Pani początki?

Moje początki były w gazetce studenckiej. Pierwszy artykuł, który opublikowałam był relacją ze spotkania z Hanną Krall, którą uwielbiam, na polonistyce UWr. Napisałam wówczas dość krytyczną relację w stosunku do organizatorów, m.in. prof. Andrzeja Zawady. Potem pisałam do niezależnego i podziemnego, jeszcze wtedy, czasopisma wydawanego przez podziemną Solidarność we Wrocławiu – „Region”. Poza tym w trakcie strajków studenckich w 1987 i 1988 zajmowałam się przekazywaniem informacji o tym, co dzieje się na Uniwersytecie Wrocławskim, na filologii polskiej, gdzie zamknęli się strajkujący i ogólnie we Wrocławiu, do mediów na całym świecie, m.in. poprzez Barbarę Labudę, działaczkę opozycyjną, która była korespondentką BBC we Wrocławiu.

Później w 1989 przed czerwcowymi wyborami, zbierałam już wszystkie informacje, które, poza cenzurą, otrzymywałam od komitetów Solidarności z zakładów pracy o tym, co się dzieje na Dolnym Śląsku. Następnie prezentowałam je na wiecach przedwyborczych kandydatek i kandydatów Komitetu Obywatelskiego ,,Solidarności”, jako „Wolna Tuba”, a po wyborach robiłam to dla Serwisu Informacyjnego Solidarności – agencji informacyjnej, która miała konkurować z PAP. Na wiosnę 1990, powstał we Wrocławiu oddział Gazety Wyborczej i napisałam do niej pierwszy tekst. Zostałam w Gazecie na kolejne 22 lata.

A czy z perspektywy czasu lepiej się teraz Pani mówi o aktualnych wydarzeniach? Czy może jako społeczeństwo jesteśmy już w tak beznadziejnej sytuacji, że nie może obejść się bez większych emocji?

Myślę, że jesteśmy trochę zmęczeni już tymi emocjami i pewne rzeczy przestały nas dziwić. Aktualnie nie piszę, bo od kilku lat mam jakąś taką niechęć do pisania. Jedynie prowadzę dwa prokobiecie profile na Instagramie i Facebooku i tam sobie pozwalam na wyzwalanie emocji (staram się też czasem je podkręcać). Ale muszę przyznać, że w tej chwili wszyscy tkwimy w stanie odrętwienia i oczekiwania. Czekamy na wybory, zmianę. Jesteśmy też zmęczeni tym, co się dzieje – aferami, pozbawianiem nas praw, zabijaniem demokracji. Ostatnio byłam w Teatrze Muzycznym na musicalu „Priscilla – królowa pustyni”. Przez pierwsze 10 minut nie wiedziałam co się dzieje – co ci roześmiani, roztańczeni, radośni ludzie robią??. Dopiero po kilku chwilach uświadomiłam sobie, że przecież jestem w teatrze muzycznym, że oprócz martwienia się i dołowania inflacją, wojną, PiSem u władzy, należy też czasem bawić się, śmiać i cieszyć życiem. 

Wspomniała Pani, że nie pisze już większych tekstów, ale jaka była taka największa sprawa, jaką Pani opisała?

Było ich kilka, ale jeden problem, do którego rozwiązania, faktycznie się przyczyniłam miał miejsce we wrocławskim ZOO. Znalazłam tam niedźwiedzia brunatnego, którego ówczesny dyrektor ogrodu Antoni Gucwiński trzymał przez dziewięć lat w betonowym, malutkim bunkrze, bez możliwości wyjścia na wybieg. Obok niego siedział także od kilku lat zamknięty w bunkrze, niedźwiedź himalajski. Obydwa miały oznaki stereotypii, czyli zachowania które świadczy o tym, jak źle czuły się psychicznie. Takie traktowanie zwierząt nie miało nic wspólnego z deklaracjami miłości dyrektora, które publicznie głosił. Opisałam wszystko i Fundacja Viva! oskarżyła dyrektora o znęcanie się nad zwierzętami. Przegraliśmy w I i II instancji. Ale Viva! Nie ustępowała i złożyła kasację do Sądu Najwyższego, który nakazał ponowne rozpatrzenie sprawy. Tym razem sąd uznał Gucwińskiego winnym znęcania się nad zwierzętami. Było to podstawą do usunięcia go ze stanowiska dyrektora ogrodu. Ale, gdy ogrodem rządził już nowy dyrektor, który zbudował dla Mago i pozostałych niedźwiedzi fantastyczny wybieg, bez krat, na dużej przestrzeni, przed sądem wciąż toczyła się sprawa Gucwińskiego, a on sam, na sądowych korytarzach straszył mnie, że jeśli niedźwiedzie wyskoczą z tego nowego wybiegu i kogoś zabiją, to będzie moja wina. Dziś mogę przyznać się też do tego, że to w dużej mierze dzięki mnie do Wrocławia trafił następny po Gucwińskim dyrektor zoo Radosław Ratajszczak, którego wiele godzin namawiałam do przeprowadzki z Poznania do Wrocławia. Wygrał konkurs, a potem wspaniale rządził ogrodem przez dziesięć lat, m.in. wybudował w nim afrykarium. 

Również lata temu, kiedy jeszcze się nie mówiło o #MeToo, opisałam sytuację aktorek z Teatru Współczesnego. Ówczesny dyrektor molestował je seksualnie. Został przez to usunięty ze stanowiska. Miał sprawę w sądzie i został uznany winnym. Ale mi powiedział, że przeze mnie, czyli przez to, że sprawę ujawniłam i opisywałam, zmarła jego matka.

A co napędza Panią do takiego zaangażowania w życie społeczne? Bo wiadomo, nie każdy ma odwagę, by działać.

Najważniejsze jest to, że można w ten sposób pomóc ludziom. Dlatego udało mi się na przykład załatwić mieszkanie dla rodziny ośmiolatka, który wpadł pod tramwaj i stracił nogę. Wyciągali go spod tego tramwaju półtorej godziny. Strasznie cierpiał. Stracił jedną nogę, a drugą ma bardzo uszkodzoną. Jest z bardzo biednej rodziny, matka z dziewiątką dzieci, plus żona i dziecko najstarszego chłopaka, i ich babcia, mieszkali w trzypokojowym mieszkaniu, w kamienicy, na wysokim trzecim piętrze. Dzieci spały w piętrowych łóżkach, po dwoje w jednym łóżku. Interweniowałam, pisałam, w końcu poprzedni prezydent miasta pomógł im dostać mieszkanie komunalne na parterze, skąd chłopiec do dziś łatwo może wychodzić (teraz w zasadzie wyjeżdża na wózku). I to chyba też był taki największy sukces. Bo prawdziwy sukces, to taki który realnie coś zmienia na lepsze w życiu drugiego człowieka. Zawsze też postrzegałam dziennikarstwo jako sposób na poprawę świata. Na przykład, gdy pisałam o KGHM. O szefach, którzy przyznawali sobie wielotysięczne premie za pozorne działania, które niby’miały poprawić wydajność pracy. Pokazałam, jak ludzie, którzy mają władzę, kradną pieniądze ze spółki. Wierzę, że dziennikarze są czwartą władzą.

Czy odczuwa Pani czasem strach przed tym, jak Pani działania zostaną odebrane przez inną część społeczeństwa, która nie ma takich samych poglądów co Pani?

Nie, strachu nigdy nie. Jeżeli się o coś boję to jedynie o to, że nie jestem w stanie dotrzeć z moim przekazem do większej liczby osób.

A jaka była największa akcja w związku z sytuacją kobiet, w jakiej brała Pani udział? Czy to były strajki kobiet z 2020 roku?

Te wcześniejsze, z 2016 roku. One były pierwsze i to było niesamowite wydarzenie. Byłyśmy ogromnie zaskoczone tłumami, które przyszły na wezwanie Marty Lempart do strajku. Spodziewałyśmy się, że będzie może kilkadziesiąt kobiet. Zaskoczyły nas te wszystkie dziewczyny, które przyszły walczyć o swoje prawa. Ale zastanawiam się teraz: – Gdzie są te dziewczyny? Czemu nie walczą cały czas, tylko takimi zrywami?

Czym się zajmuje Pani aktualnie? Jakie sprawy lub działania są u Pani na pierwszym miejscu?

Dalej sprawy dotycząca praw kobiet, ale bardziej politycznie. Bo działania stowarzyszeń, fundacji, organizacji społecznych są ciekawe, ale nie przynoszą realnej zmiany. Niestety, żeby coś zmienić, trzeba mieć wpływ na kształt prawa w Polsce. Tylko politycy i polityczki u nas zmieniają prawo. W związku z tym wspieram Lewicę, a zwłaszcza jej feministyczna część – Lewicę Kobiet. Poza tym, jako Stowarzyszenie Kongres Kobiet zorganizowałyśmy w październiku, we Wrocławiu, Ogólnopolski Kongres Kobiet. Prowadzę też w internecie kilka profili prokobiecych. I chcąc nie chcąc, pewnie robię to, czego nie powinnam robić, szerzę feministyczną propagandę na zajęciach ze studentami i studentkami. I to, jak ważną kwestią jest równość w dzisiejszym społeczeństwie, które jest bardzo różnorodne. 

I na koniec pytanie dość utopijne – jak wyglądałby według Pani idealny świat? Idealna Polska?

Idealna Polska to taka, w której są świetne, odideologizowane szkoły, W których nie ma żadnej religii, z filozofią, jako jednym z głównych przedmiotów. Bez konieczności wkuwania tysięcy niepotrzebnych rzeczy na pamięć. Nauka nie oparta na przemocy, jaką na uczniach wywierają nauczyciele. Szkoła ucząca wzajemnego szacunku, i tego, że nikt z nas nie ma prawa narzucać religii i wartości drugiemu człowiekowi. W takiej Polsce społeczeństwo byłoby świadome, że produkcja rzeczy i konsumpcjonizm nie służą ludziom, ani planecie, że jest to zagrożenie dla klimatu. Ale taka świadomość nie rodzi się sama. To jest ważniejsze niż cokolwiek innego, niż dobre drogi czy samochody. Potrzebujemy po prostu świetnych szkół, które kształciłyby świadomych ludzi szanujących się siebie nawzajem, a także zwierzęta i wszystko co nas otacza. 

Więc nie pozostaje nam nic innego niż tylko się starać, by było coraz lepiej.

Musimy się starać. Musimy działać. Dopóki nie zmienimy systemu edukacji, który jest przemocowy. Który nie pozwala na rozwój, a raczej przygnębia młodych ludzi, co przekłada się na ich bardzo słabą kondycję psychiczną. Dopóki tego nie zmienimy, to nic się nie zmieni.

Weronika Szmigiel

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *