Mahjong z Bałtykiem w tle – wywiad z Mają Kozłowską

Choć powoli wracamy do normalności, wideorozmowy dalej mają swoje plusy; na przykład, gdy po drugiej stronie wita cię duży, biały szczurek o imieniu Rori. To jeden z licznych zwierzaków Mai Kozłowskiej, która występuje i tworzy pod pseudonimem Mahjong. Wszystkich, których nudzi ta starożytna, chińska gra zapewniam, że nie ma nic wspólnego z muzyką Mai.

Nie ogranicza się do jednego medium. Jako artystka i studentka ASP ma za sobą wernisaże i performance m.in. w Surowcu, BWA Wrocław, MD_S i Galerii Próżnia w Szczecinie. Jako multiinstrumentalistka i singer-songwriterka zaczęła tworzyć w projekcie Diplodok, potem w trio HOLY Pigeon. Niedawno jej solowy projekt, Mahjong, mogliśmy usłyszeć w beach barze OdraPany. W Radiu LUZ tworzy audycję WygiBASY.

Pochodząca ze Świnoujścia, a studiująca we Wrocławiu, Maja Kozłowska opowiedziała mi o swoich najnowszych inspiracjach, planach i powrocie do grania na żywo. Rozmawiałyśmy o jej wielu pasjach i o tym, jak postanowiła tworzyć samodzielnie, a także z czego urodził się Mahjong, którego studyjne wydanie będziemy mogli usłyszeć już jesienią.

 

Grałaś niedawno koncert w Odrapany, jak Ci się występowało po raz pierwszy po lock-downie?

Bardzo miło, chociaż było dużo problemów technicznych i organizacyjnych; zakopaliśmy się autem w błocie, później nie mogliśmy się podpiąć… W końcu zaczęłam godzinę później niż planowano. Poza tym grało się naprawdę miło, cieszyłam się, że gram do ludzi, bo streamowanie nie jest dla mnie. Nie lubię się nagrywać, mówić do komputera; wolę mieć tych słuchaczy przed sobą. Nawet jeśli nie do końca słuchają albo ze sobą rozmawiają. Bardzo mi brakowało grania na żywo. Nie lubię też wszystkiego robić w jednym miejscu, a podczas kwarantanny utknęłam we Wrocławiu, w mieszkaniu, w którym nie czułam się dobrze.

Miałaś wcześniej dwa projekty, Diplodok i HOLY Pigeon, dlaczego teraz zdecydowałaś się na solowe granie?

Wydaje mi się, że każdy artysta nosi w sobie chęć, żeby być niezależnym i stworzyć coś swojego. U mnie rok temu ta potrzeba osiągnęła punkt kulminacyjny i postanowiłam, że chcę grać sama. W końcu, po trzech latach, doszło to do skutku. Zaczęłam robić muzykę po swojemu i przestałam skupiać się na innych.

HOLY Pigeon już nie działa, chociaż z basistą dalej pracujemy nad swoim materiałem, a jako Diplodok powoli dopinamy płytę ze starymi utworami.

Czym różni się dla Ciebie tworzenie solo od tworzenia w zespole?

Granie solowo jest dla mnie o wiele bardziej osobiste. Piszę zazwyczaj, gdy nie mam ochoty widzieć się z innymi. Teksty powstają też przeważnie, gdy jestem sama, często w nocy. Tworzę sobie taki mały, własny świat. Myślę, że ciężko jest porozumieć się w ten sam sposób z kimś innym. Musiałaby to być bardzo głęboka relacja, żeby móc pracować na takim poziomie.

Muzyka improwizowana, zabawa graniem – to wszystko jest okej, ale ja sama wiem, że to nie moja bajka. W taki sposób można szybkim tempem zrobić dużo materiału, ale ja chcę robić rzeczy, do których faktycznie wylewam wszystko to, co się we mnie zbiera i co chcę wyrazić.

 

Dlaczego wybrałaś takie minimalistyczne instrumentarium – pianino i wokal?

Początkowo zdecydowałam się na piano i wokal w formie eksperymentu, żeby pozbawić się wszystkich dodatków, które daje produkcja muzyczna – zostać w najprostszej możliwej formie i wydobyć z tych dwóch środków co tylko można. I faktycznie to się udało, zgromadziłam dużo materiału. Teraz już staram się dodawać inne instrumenty, np. gitarę, chcę to rozszerzyć w przyszłości. Ale pianino zawsze było dla mnie najbardziej osobistym instrumentem i nie zamieniłabym go za nic.

Czy w ciągu pracy nad utworem jest taki moment, że uznajesz go za skończony?

Często jest tak, że utwór, który zrobię, mi się nie podoba, ale jednocześnie wiem, kiedy muszę przestać przy nim dłubać. Może dlatego, że jestem strasznie niecierpliwa i mogę nad samym napisaniem utworu pracować miesiąc. Raczej daję sobie czas właśnie do miesiąca. Na realizację mogę poświęcić więcej czasu, ale nie lubię, kiedy mam milion otwartych projektów.

Piosenki lubię dokańczać. Dlatego na warsztacie nie mogę mieć ich więcej niż pięć. Te, które są gotowe, zostawiam w spokoju; lepiej jest napisać coś nowego, niż zmieniać w starym.

Pochodzisz znad morza i jesteś też instruktorką windsurfingu, czy znajdujesz w tym jakąś inspirację?

Mimo że windsurfing brzmi bardzo sportowo i trochę w oderwaniu od sztuki, to bardzo dużo z niego czerpię, a szczególnie z tego miejsca, z tej wyspy, ze Świnoujścia. Jestem mocno związana z morzem. Przez ostatnie lata windsurfing jeszcze bardziej mnie z nim związał, bo daje mi totalną wolność. To naprawdę jedna z nielicznych rzeczy, która daje mi szczęście, izolację; mogę sama popłynąć daleko i poczuć adrenalinę, jakkolwiek głupio to nie  zabrzmi.

Bałtyk to moja największa inspiracja. Mam wielki sentyment do Świnoujścia, a kiedy wracam do domu rodziców i mogę oglądać, jak z roku na rok się starzeją, to jeszcze bardziej mnie w jakiś sposób dotyka i wpływa na to, co piszę.

Masz bardzo dużo zwierząt, czy one też mają na Ciebie jakiś wpływ?

Zwierzęta też dają upust mojej wrażliwości i potrzeby dbania o kogoś. Lubię zajmować się też niepełnosprawnymi zwierzętami, które potrzebują więcej opieki. To moi najlepsi koledzy. Z każdym krokiem i każdym nowym poznanym człowiekiem uświadamiam sobie, że chyba nie lubię ludzi. I myślę, że to przejawia się w mojej sztuce. Najłatwiej jest mi radzić sobie z tym dzięki zwierzętom.

W tej chwili mam trzy szczurki, dwa karaluchy, pieska, niewidomego gołębia, tłustogona afrykańskiego, myszoskoczka. Razem z chłopakiem mamy jeszcze żółwia żółtolicego, karliki szponiaste, dużo żabek, skoczogonki i krewetki.

 

W jaki sposób łączysz wszystkie rzeczy, które robisz? ASP i malarstwo, muzykę, radio?

Staram się je rozdzielać. Sztuk wizualnych i muzyki póki co nie łączę. Ponieważ używam tych dwóch środków wyrazu, mogę dać w pełni upust moim emocjom, bo wiem, że w samej muzyce też nie do końca, mogę się wyrazić. To znaczy – w muzyce bardziej niż w sztuce, ale zawsze będzie mi brakowało jednego z tych mediów. One po prostu się uzupełniają i dają mi szerokie pole do tego, żeby wszystko ze mnie wypłynęło, i żebym czuła się swobodnie i dobrze. Radio traktuję jako coś „for fun”, muzykę jako coś, co jest moje i bardzo osobiste, malarstwo również, ale w innym wymiarze.

Mimo wszystko uważam, że sztuki wizualne stoją w hierarchii poniżej muzyki. Może to wynika z nieodpowiedniej edukacji na ten temat; z tego, że muzykę zawsze się słyszy, zawsze gdzieś jest, rodzice nas w nią wdrażają. A z kolei mało który rodzic pokazuje dzieciom sztukę, nikt nie analizuje plakatów, przechodząc obok. Dla mnie po prostu sztuki wizualne to nie jest 100% tego, co mam w sercu.

Czyli masz taką blokadę, że niektórych uczuć nie potrafisz wyrazić w jednym medium?

Mało jest rzeczy, których nie umiem wyrazić w muzyce. Do malarstwa wracam chyba, kiedy jestem już zbyt sfrustrowana i zbyt wiele przeżywam. Malowanie mnie uspokaja i jest moim stabilizatorem. Jednak w sztuce nie zawsze można dać wszystkiemu upust, bo jest jakby sztywna. Nie daje takiej frajdy.

Wydaje mi się też, że do malowania potrzeba o wiele więcej cierpliwości.

Tak, potrzeba dużo cierpliwości (której nie mam), ale też dużo warsztatu. Myślę, że aby dobrze robić sztukę, trzeba mieć więcej cierpliwości, niż do robienia muzyki. Jest więcej muzyków-samouków, którzy są bardzo zdolni, a w sztukach wizualnych nie można przeskoczyć pewnych rzeczy. Tam trzeba pracy, czasu, myślenia, trzeba dużo analizować i myśleć – mam wrażenie, że czasem trochę na siłę.

Muzyka ma też to do siebie, że chwyta słuchacza, a kto się teraz interesuje młodą sztuką, malarstwem czy grafiką?

 

Kiedy planujesz jakieś wydawnictwo?

Jako Mahjong z materiałem wyjdę gdzieś jesienią/zimą. EP-ka właśnie się masteruje. Nie mogę się doczekać pierwszego swojego solowego wydawnictwa, to strasznie fajne.

Czego możemy się spodziewać?

To będzie EP-ka z czterech utworów, o tematyce smutnej i trochę morskiej. Jest to zbiór, który powstał rok temu, w wakacje w Świnoujściu. Ale też trochę pomieszany z moim pierwszym rokiem studiów we Wrocławiu, kiedy bardzo tęskniłam za domem. To był dla mnie czas zagubienia i właśnie o zagubieniu i poszukiwaniu będzie ta EP-ka.

A okładka? Będzie Twojego autorstwa?

Nie, tego właśnie chciałam uniknąć, dlatego będzie to zdjęcie mojego dobrego kolegi ze studiów. Po prostu myślę, że tak będzie lepiej. Na zdjęciu jestem ja, ale bardzo malutka. Na szczęście prawie mnie nie widać.


Autor: Aleksandra Simla
Zdjęcia: Instagram @majamakrela

Aleksandra Simla

Między przesłuchiwaniem staroci (dziennikarstwo muzyczne) a czytaniem Calvino (italianistyka) znajduję czas na pisanie. Zimą dopracowuję przepisy na wege zupy, latem podróżuję, jeśli tylko mogę. I uważam, że spacery są bardzo underrated.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *