Pracując z wirusem
„Myśląc o strefie czerwonej to właściwie uważam, że jeśli jestem należycie zabezpieczony, znajduję się w najbezpieczniejszym dla mnie miejscu podczas kontaktu z zakażoną osobą” – rozmowa z Ireneuszem Szwedo, lekarzem pracującym z pacjentami chorymi na COVID-19.
W czym Pan się specjalizuje?
Jestem lekarzem specjalistą kardiochirurgiem.
W którym szpitalu Pan leczy?
Pracuję w Dolnośląskim Centrum Chorób Serca im. prof. Zbigniewa Religii we Wrocławiu. Mamy tutaj oddział kardiochirurgii dziecięcej i dla dorosłych.
Kiedy został on przekształcony w szpital jednoimienny?
To była decyzja wojewody z dnia 28 października, po której zaczęliśmy leczyć pacjentów zakażonych koronawirusem.
Byliście do tego przygotowani?
Mieliśmy ten plus, że tutaj kiedyś była klinika chorób zakaźnych, więc sale były przygotowane do tego, żeby takich chorych leczyć. Do każdej sali jest przyporządkowana łazienka i wejścia są od środka, więc nie trzeba wychodzić z pokoju. To znaczy, że można izolować od siebie różne jednostki osobowe i nikt nie chodzi po korytarzu. Pod tym względem byliśmy przygotowani. Oprócz tego, trzeba było zrobić przebudowę oddziału. Na przykład postawić ścianki i drzwi wydzielające część korytarza na strefy czystą i skażoną, zamontować kamery, pociągnąć trochę linii informatycznych. Wchodzi się tam kilka razy na dobę, głównie podczas obchodu, posiłków, podania leków, przyjęć czy interwencji. Trzeba było doposażyć niektóre sale w instalację tlenową, bo sens leczenia pacjenta jest taki, żeby podawać tlen. Samo łóżko nic nie zmienia. Chory z dusznością mógłby sobie leżeć w domu, tylko że bez tlenu będzie się dusić. Tu można mu pomóc objawowo między innymi poprzez tlenoterapię.
W mediach wciąż słychać o problemach z liczbą wolnych respiratorów. Czy Państwu również ich brakuje?
Nie. Mamy oddział intensywnej terapii, ponieważ jesteśmy oddziałem operacyjnym, także posiadamy swój sprzęt i personel, w tym pielęgniarki i anestezjologów niezbędnych do ich obsługi.
Interesują mnie kwestie związane z zabezpieczeniem lekarzy w szpitalu – przede wszystkim, jak wygląda procedura zakładania kombinezonu i poruszania się w nim?
To jest dość złożona sprawa. O ile ubranie się jest stosunkowo proste, to kluczowym problemem jest rozbieranie się. Rzeczy, w które się ubieramy, są jałowe i nie ma ryzyka skażenia. Są trzy pary rękawiczek, dwie pary butów – wewnętrzne i zewnętrzne. Maska, okulary, przyłbica. Trzeba rozebrać się w odpowiedniej kolejności tak, aby te części skażone zewnętrzne nie dotykały stroju wewnętrznego. Jest to zawiła procedura, której trzeba się nauczyć. W pomieszczeniach są zamontowane lustra, aby oglądać, czy nie popełnia się przy tym żadnego błędu. Chodzi o własne bezpieczeństwo. Dodatkowo mam świadomość, że jak nas, personelu, zabraknie, pacjenci zostaną bez opieki. To podwójna odpowiedzialność.
Czy macie określony czas, w którym możecie funkcjonować w tym stroju?
Zazwyczaj w kombinezonie poruszamy się przez 3 – 4 godziny, ale determinuje to tylko potrzeba sytuacji. Jedna osoba będzie bardziej wydolna fizycznie i sobie poradzi dłużej, ktoś inny będzie borykał się z problemami natury fizjologicznej, na przykład jest mu gorąco, poci się, parują okulary, albo po prostu potrzebuje pójść do toalety, bo w strefie czerwonej nie może z niej skorzystać. Kostium w tej klasie zabezpieczenia przeciwskażeniowego jest wodoszczelny. Działa trochę jak membrana goretex i przepuszcza niewiele pary. Szybko jest w nim gorąco. Kaptur ogranicza słuch, rękawiczki zmniejszają komfort wykonywania rutynowych czynności. Wszystko trwa dłużej. Trzeba dobrze planować zakres czynności, żeby niepotrzebnie nie marnować czasu na np. przygotowywanie leków, które sprawniej jest wykonać w strefie czystej, jeszcze bez środków zabezpieczenia osobistego. Całość pracy wymaga tu nieco innego podejścia logistycznego do wielu, z pozoru błahych, spraw, jak np. dokumentacja medyczna, które nie opuszcza strefy skażonej, a jest niezbędna do ustalania planu postępowania.
Jak często personel ma robione testy na koronawirusa?
Praktycznie co tydzień. Mamy w zespole pielęgniarkę epidemiologiczną, która nadzoruje naszą pracę pod tym kątem. Pilnuje, kiedy komu wypada test i wyznacza terminy badań. Monitoruje zakażenia u chorych. Dba o zmniejszanie ryzyka i kontroluje rozprzestrzenianie się ognisk infekcji wśród personelu i chorych, jeśli takie miałyby miejsce. Do tej pory dostępne były testy badające materiał genetyczny, czyli RNA, metodą PCR. Jeśli była ich duża dostępność i wystarczająca liczba osób w laboratorium, to wyniki mieliśmy nawet tego samego dnia, ale przy dużym obciążeniu ten czas wydłużał się nawet do pięciu dni i wtedy robił się problem. W takiej sytuacji nie wiadomo, czy można np. przyjąć pacjenta danego dnia, bo wynik testu zlecony przez lekarza nie jest znany. Teraz weszły testy antygenowe drugiej generacji. One są szybkie, przypominają trochę testy ciążowe. Próbkę materiału do badań pobiera się z nosa. Z wymazu uzyskuje się roztwór, który nanosi się pipetką na test, a po dziesięciu minutach już jest wynik. To jest takie badanie przyłóżkowe, bardzo pomocne. Mają one jednak też swoje ograniczenia. Z jednej strony przydatne są bardzo u objawowych chorych, bo dość dokładny i szybko uzyskany wynik pozwala podjąć decyzję o umieszczeniu kogoś w takim oddziale jak nasz, ale z drugiej strony nie pozwalają one tak dobrze, jak testy PCR, diagnozować zakażenia u bezobjawowych pacjentów.
Państwa rodziny też są badane?
Nie ma takiego wymogu.
W którym momencie choroby pacjent powinien trafić do szpitala?
Odróżnia się zakażenie koronawirusem, czyli SARS-COV-2, od choroby, którą się określa mianem COVID-19. Ta choroba ma różne etapy – stadium lekkie, średnie, ciężkie. Zdecydowana większość chorych (80-90%) przechodzi zakażenie SARS-CoV-2 w sposób bezobjawowy lub skąpoobjawowy nie wymagający hospitalizacji. Ta postać kliniczna może jednak w niektórych przypadkach stanowić stadium lekkie choroby, poprzedzające jej pełnoobjawową postać. Pacjenci w stadium lekkim, pozostający pod opieką lekarza podstawowej opieki zdrowotnej, zwykle nie wymagają żadnej terapii, a jedynie monitorowania stanu klinicznego. Pomocne w tym mogą być aktualnie testowane systemy elektronicznego monitorowania saturacji tlenem (SpO2), która nie powinna być niższa niż 95%. W przypadku pogorszenia stanu pacjenta, należy rozważyć skierowanie do szpitala. Kiedy człowiek znajduje się w stadium średnim, saturacja wymierzona pulsoksymetrem spada poniżej 95% i chory ma duszności, to pojawia się wskazanie do tlenoterapii. Z założenia człowiek nie jest w stanie zapewnić jej sobie w warunkach domowych, ponieważ nie posiada koncentratora tlenu i z tego powodu, mimo pozornie czasem dobrego stanu, wymaga hospitalizacji. W warunkach szpitalnych łatwiej pomóc choremu.
Czyli pobyt w szpitalu polega przede wszystkim na łagodzeniu objawów?
Tak. Od marca pojawiały się różne koncepcje leków – a to chlorochina, czy leki wykorzystywane w leczeniu gruźlicy, malarii i innych jednostkach. Obecnie już wiemy, że wiele z tych schematów nie sprawdziło się. W szpitalu zapewniamy głównie leczenie polegające na tlenoterapii, profilaktyce zmian zakrzepowo-zatorowych oraz leczenie przeciwwirusowe.
Jaki jest średni wiek Państwa pacjentów?
W większości są to pacjenci między 55 a 70 rokiem życia, ale zdarzali się też młodsi. U nas najmłodszy miał 39 lat.
Wciąż można mówić, że osoby z chorobami współistniejącymi ciężej przechodzą COVID? Czy teraz to już nie ma znaczenia?
Tak. Wiadomo, jeśli ktoś jest np. bardziej otyły, ma zespół bezdechu sennego, wieloletni nikotynizm, cukrzycę, astmę czy choroby serca, to jego organizm ma ograniczoną wydolność narządów i minimalne rezerwy obronne. Taki chory szybciej je wykorzysta i objawy choroby będą bardziej dotkliwe. Narządy takiego pacjenta szybciej sięgną granic wytrzymałości. To ich niewydolność zacznie wysuwać się na pierwszy plan, a nie objawy oddechowe związane z infekcją koroanwirusem, co znacznie utrudnia leczenie.
Spędzając tyle czasu z osobami zakażonymi koronawirusem, nie boi się Pan o swoje zdrowie?
Niespecjalnie, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, kiedy człowiek decyduje się na medycynę to mniej więcej wie, na co się pisze. Oczywiście można powiedzieć, że chirurg nie ma styczności aż z takim zakażeniem, bo to nie ta specjalizacja, no ale bycie lekarzem łączy się z pewnym ryzykiem, a ja już dawno je zaakceptowałem. Po drugie, będąc przygotowanym do leczenia chorych na COVID-19, tj. stwarzając odpowiednio bezpieczne warunki pracy, to ryzyko zakażenia jest małe. W kontakcie z pacjentem jestem zawsze uzbrojony po zęby w środki ochrony osobistej i wiem, że jeśli nie popełnię żadnego błędu, to jestem bezpieczny. Myśląc o strefie czerwonej to właściwie uważam, że jeśli jestem należycie zabezpieczony, znajduję się w najbezpieczniejszym dla mnie miejscu podczas kontaktu z zakażoną osobą. Większe ryzyko zakażenia jest na ulicy, czy w sklepie, kiedy czasem nieświadomie jesteśmy narażeni na kontakt z wirusem. Na ulicy pozostaje tylko ochronna maska i dystans społeczny, a te nie zależą w stu procentach od nas.
Wiadomo już, że dziś należy nosić maseczki, rękawiczki i zachowywać dystans, ale czy mógłby Pan, jako lekarz, polecić sposoby na budowanie odporności w tym czasie?
Tak. Najważniejsze to być w miarę możliwości wypoczętym. Dbać o siebie i dobrze się odżywiać. Należy aktywnie spędzać czas wolny, nie siedzieć non stop w domu, aby kondycja fizyczna była optymalna. Polecam szczepienia przeciw grypie. Suplementacja witamin w okresie zimowym też jest wskazana. Wszyscy jesteśmy świadomi, że po części nie mamy wpływu na to, jak i kiedy się zarażamy, dlatego organizm musi być optymalnie przygotowany na przejście choroby.
Autor: Julia Siepsiak
Zdjęcie: pixabay.com