W teatrze stajesz się osobą, w telewizji nią bywasz – o aktorstwie i muzyce maturzysta Igor Toporowski
— Jeszcze raz rzuciłbym się na głęboką wodę — mówi o swoich pierwszych aktorskich doświadczeniach Igor Toporowski – aktor, muzyk i maturzysta Liceum Ogólnokształcącego nr XVII im. Agnieszki Osieckiej we Wrocławiu. Igor ma na koncie pierwsze role w serialach, choć, jak sam przyznaje, lepiej mu na deskach teatru. Z Nowe.pl rozmawia o początkach w branży telewizyjnej, nowo powstałym zespole i o tym, że klasy maturalnej nie trzeba spędzać pośród setek wydrukowanych arkuszy.
NORBERT MADURA: W serialu „Ślad” zagrałeś swojego rówieśnika, który zabija dwie osoby, a w „Pierwszej miłości” pijesz za „szybkie samochody i piękne panienki”. To odzwierciedlenie tego, kim jest Igor Toporowski?
IGOR TOPOROWSKI: — Na pewno nie. To dla mnie piękne, że mogę wczuć się w kogoś innego i uciec od swoich problemów. Kiedy gram, mogę być, kim chcę. W „Śladzie” ten ktoś zabił dwie osoby — Igor Toporowski na pewno by tego nie zrobił. W „Pierwszej miłości” piję za samochody i panienki, ale to było to, za co wypiłby ten człowiek. Ja na pewno znalazłbym inny toast. Nie cenię „szybkich samochodów i pięknych panienek”, chociaż wielu osobom może się tak wydawać. Ale to zupełnie nie mój sposób bycia.
Dlaczego może im się tak wydawać?
— Bo mnie nie znają. Lubię uciekać od siebie, swojego świata, rzeczywistości. Często zakładam maskę i staję się kimś innym. Wydaje mi się, że wiele osób tak robi. Nie chodzi o to, żeby komuś zaimponować. Tworzę w ten sposób moją sferę bezpieczeństwa. Nie chcę, żeby dotarły do mnie nieodpowiednie osoby. Ludzie tego nie wiedzą i tworzą swoje osądy.
Przechodzenie z roli do roli jest łatwe?
— Tak, bo wiem, kim jestem. Aktorstwo to dla mnie odprężenie. Pozwala na przeżywanie cudzych problemów. Mogę wyobrazić sobie innego człowieka i tworzyć jego przeszłość, a nawet przyszłość. Uwielbiam to robić. Bardzo łatwo wcielam się w kogoś innego. Kiedy jestem sam w domu, dla zabawy staję przed lustrem i gram przed samym sobą, ćwiczę.
Twoi rówieśnicy spędzają czas na przygotowaniach do matury. Ty spędzasz go na planie zdjęciowym, zdobywając kolejne role do portfolio. Jak można dostać się na casting?
— To bardzo proste. Ludzie chcą się sprawdzić i wziąć w czymś udział, ale albo się boją, albo są po prostu leniwi. Wmawiają sobie, że przy tym może być sporo zachodu. Wystarczy trochę chęci.
Najłatwiejszym sposobem jest wyszukanie agencji castingowych najbliżej miejsca zamieszkania i pójście tam osobiście. Na miejscu można zrobić sobie zdjęcia i nakręcić własną wizytówkę.
Ja założyłem profil kandydata na stronie internetowej i odpowiedziałem na blisko sto pytań. Sporo, ale to nie przeszkoda. Przeważają takie typu: czy jeździsz na łyżwach, czy grasz na gitarze albo w szachy. Jeśli ktoś zaznacza, że umie, to agencja odezwie się, jeśli kogoś takiego potrzebuje.
I tu rada: zawsze zaznaczaj więcej, niż rzeczywiście potrafisz. Jeżeli uczysz się grać na gitarze, to zaznacz, że grasz już bardzo dobrze. Nie wiesz, po jakim czasie dostaniesz telefon i jakie postępy możesz poczynić do tego momentu. Na łyżwach jeździłem zaledwie parę razy w życiu, ale podstawy umiem. To od razu jakiś plus.
Trzeba umieć się sprzedać?
— Może nie w tej konkretnej sytuacji. Chodziło o odpowiedzenie na pytania, z których większość to proste „tak lub nie”. Do tego dołączamy swoje zdjęcia. Nie mamy tu żadnego wpływu na osobę, która będzie oglądała nasz profil. Co innego, jeśli mówimy o nagraniu wizytówki. Wtedy najlepiej zrobić coś, przez co zostaniemy zapamiętani przez osoby rekrutujące. Ludzie zapominają, że nawet najmniejsza rzecz, jak choćby ubiór albo zrobienie czegoś inaczej, wyróżnia z tłumu. A tego właśnie szukają rekruterzy.
Igor z kolegą Leonem na planie filmu stworzonego w ramach 48 Hour Film Project, zdjęcie: Refleks/Qubinio/Youtube
Kiedy dostałeś callback z agencji?
— Telefon zadzwonił chyba po dwóch lub trzech miesiącach od wypełnienia profilu, przeszło cztery lata temu. Potrzebowano wtedy aktora epizodycznego do serialu. Czułem niesamowite podniecenie.
Mogłoby się wydawać, że te trzy miesiące to długi okres, ale tak nie było. Minęło bardzo szybko.
Byłeś na to gotowy?
— Oczywiście, że nie! Czułem przede wszystkim stres, bo tak naprawdę nic nie wiedziałem. Nie byłem w to wcześniej zaangażowany. Nie oglądałem wystąpień, nie sprawdzałem stron, nie czytałem o tym. Na szczęście lubię takie wyzwania. To było moje własne doświadczenie, nie kierowałem się cudzym. Niczego bym nie zmienił. Jeszcze raz rzuciłbym się na głęboką wodę.
Jak wygląda Twoja obecność na planie zdjęciowym w czasie pandemii?
— W świecie covidu wszystko funkcjonuje, ale nie tak samo i nie tak intensywnie. Najpierw podchodzę do osób, które są w to zaangażowane. Na początku wydawało się to bardzo stresujące. Teraz występuję w podobnych produkcjach, więc rozpoznaję pewne twarze. Podchodzę do kierowników produkcji i pytam, gdzie mam iść. Ostatnio występowałem w plenerze, więc poszedłem do vana i przebrałem się w nim. Agencja nie zapewniała stroju, więc mój musiał zostać zatwierdzony. Razem z aktorami, z którymi występowałem, przećwiczyliśmy role i spokojnie poczekaliśmy na naszą kolej. Po nakręceniu dwóch scen byłem wolny. Jedna zajmuje około godziny.
Skąd wiesz, kiedy odcinek zostanie wyemitowany?
— Tego nigdy się nie wie. Gdzieś na planie musi być zapisany numer odcinka. Sprawdzam, który jest aktualnie emitowany i po prostu czekam. Innego sposobu chyba nie ma.
A co z zapłatą?
— To z kolei deklaruje się przy podpisywaniu umowy. Można poprosić o gotówkę albo o przelew. Na przelew czeka się miesiąc, a po gotówkę trzeba podejść do agencji.
Zawsze dostawałem zapłatę za dzień. Bardzo mi się to podobało, bo jeśli miałem jedną scenę, która zajmowała dwie godziny, to i tak dostawałem zapłatę za cały dzień. To nie do końca fair, bo jeśli gram osiem godzin, to dostanę taką samą zapłatę, jak ci grający dwie godziny. Zależy to od tego, w ilu scenach występuje się danego dnia.
Gdzie gra Ci się lepiej — w teatrze czy przed kamerą? Co na to wpływa?
— Moją miłością jest teatr.
Przed kamerą są ujęcia, powtórzenia, duble. Czasami nie chciało mi się tam grać. Po prostu występowałem i wychodziłem; nie wkładałem w to serca. W teatrze wczuwasz się w postać, którą grasz, całym sobą. Nie wychodzisz z tej postaci pomiędzy scenami. Czujesz presję, bo nie możesz powtórzyć tego, co ci nie wyjdzie.
W teatrze stajesz się osobą, a w telewizji nią bywasz.
Teraz Wrocław. A co potem?
— Jestem właśnie w klasie maturalnej. Mam parę planów, ale nie czuję parcia, by któryś z nich zrealizować. Lubię planować, ale nie wiem, co może mi się przytrafić — może dostanę stałą rolę w jakimś serialu, a może nic się nie wydarzy i będę starał się zrealizować „plan A”. Jeśli nic nie zatrzyma mnie w Polsce, to chcę zrobić tzw. „gap year” i wyjechać do Anglii. Od razu zapiszę się tam do agencji castingowej. Przeznaczę ten czas na podszkolenie języka, pracę i oczywiście na przygotowanie do egzaminów na studia. Chyba że coś mnie zatrzyma.
Pomimo pandemii zaangażowałeś się w zupełnie nowy projekt. Czym jest Schizein Phren?
— To zespół tworzony przez grupę dobrych znajomych. Tworzymy coś, czego jest w Polsce bardzo mało, czyli alternatywną muzykę post-punkową, synthwave. Zaczęło się od tak zwanej „zajawki”, a przerodziło się w coś poważnego. Połączyła nas wspólna pasja.
Nazwa zespołu – Schizein Phren – to po grecku „rozszczepienie umysłu”. Nie nawiązujemy tu do choroby o podobnej nazwie. Każde z nas ma swój sposób na spędzenie życia, wyznajemy różne wartości, ale co by nie było, tworzymy jeden rozszczepiony umysł.
Skąd osiemnastolatkowie mają sprzęt do nagrywania utworów? Ja nie mam.
— Ja też nie. Musiałbyś o to zapytać naszego kolegę, Gustawa. To właśnie on zajmuje się produkcją naszych utworów. Nie dociekam, skąd ma studio. Mateusz, osoba odpowiedzialna za stricte muzyczną część naszego zespołu, tworzy muzykę w darmowej aplikacji pobranej na telefon. Na niej zaczął pracować i tak już zostało.
Niedawno ukazał się Wasz pierwszy singiel. Dokąd i przed czym chce uciec podmiot liryczny 1981?
— Podmiot nie jest jedną osobą. To przedstawienie zbiorowości żyjącej w tamtych czasach. Dla mnie są to ludzie, którzy chcą uciec przed systemem – przed tym, co właśnie niszczy ich życie. Niektórzy nie widzą innego wyjścia niż po prostu zakończenie swojej udręki.
Taco Hemingway o obecnych czasach powiedział tak: „Mówi się szare bloki, gdzie, k***a, szare bloki? Tutaj wszystko pstrokate, baby, typy i jorki”. Co was pociąga w PRL-u?
— Pstrokato jest teraz, ale nie zawsze tak było. Wyobrażaliśmy sobie te czasy jako szare bloki, które stanowią patos tego utworu. Chcieliśmy odnieść się do przeszłości, ale nie innych krajów, tylko do naszej Polski. Utwór oddaje dla nas klimat późnego PRL-u. Było szaro, było duszno: było źle.
Rok 1981, stan wojenny, PRL – to przecież nie tak daleko. Tym bardziej, że znamy osoby, które przeżywały wtedy swoje dzieciństwo. Cenimy sobie niespisaną historię; opowieści, których nie znajdzie się w podręcznikach. Jest nam do tego o wiele bliżej.
Do kogo Wam bliżej z artystów?
— Moje teksty są przelane z głowy na papier. To po prostu jestem cały ja. Idoli nie mam, a inspiracje czasami znajduję nieświadomie, słuchając twórczości innych.
Mateusz jest bardzo uzdolniony. Odpowiada w zespole za wokal i tworzenie linii melodycznych. Inspiruje się Lebanon Hanover – ich postpunkowa, postkomunistyczna twórczość bardzo do niego przemawia. Ta muzyka jest pełna kontrastów. Z jednej strony wyniszczona, a z drugiej skoczna.
Głównie tworzymy sami.
schizein phren – czyli (od lewej) Igor, Mateusz, Milena; zdjęcie: archiwum prywatne Schizein Phren
Kiedy masz czas na tworzenie tekstów? Na brak zajęć nie narzekasz.
— Czasu nie mam, ale mam notatnik w telefonie. Urzeczywistnienie moich myśli jest dla mnie niezwykłe. Czasami coś może przyjść do głowy przy najzwyklejszych czynnościach. Kiedy mam pomysł, od razu go zapisuję. Towarzyszy mi to cały czas. Leżę w łóżku przed snem i czuję, że muszę coś napisać.
Jaka jest przyszłość Schizein Phren po maturze?
— Bliżej nieokreślona. Nie chcemy tego kończyć, bo dobrze się przy tym bawimy. Nie wykluczamy tego, że każdy pójdzie inną drogą. Teraz też nie jesteśmy ciągle razem. Kiedy jedno z nas coś stworzy, wymieniamy się konceptami, komponujemy resztę. Tworzymy zdalnie, bo tak też się da.
Choć jej nie znam, jestem spokojny o naszą przyszłość.
Jedno życzenie na 2021 rok.
— Chcę, żeby ludzie byli dla siebie milsi. Nie osądzajmy wszystkiego tak szybko. Każdy z nas coś czuje.
Z Igorem Toporowskim rozmawiał: Norbert Madura
Zdjęcie wyróżniające: archiwum prywatne Igora Toporowskiego
Świetny wywiad!